wtorek, 23 czerwca 2015

Rozdział V

Generalnie zasada jest taka, że kto umarł, ten nie żyje, ale słodka rzeczywistość zaskakuje każdego. Następny rozdział pewnie w lipcu, a niecierpliwcom tess. chętnie podeśle swój licencjat do czytania, Hibari zaś zarzuci jakąś nowelką Sienkiewicza.
Dzisiejsza dedykacja dla wszystkich kochających flaki. Zalecane dla widzów o mocnych nerwach.

~*~

Alibaba patrzył na to, co się przed nim działo i nie mógł w to uwierzyć, po prostu nie mógł. Co oni właśnie… Co…
– Co to było? – wyszeptał, patrząc na nich ze zgrozą. Co oni mu zrobili? Spojrzał na Kouhę, na jego lekko rozchylone usta, wciąż wykrzywione w delikatnym uśmiechu. W pełnym umundurowaniu ciężko było nawet stwierdzić, czy jeszcze oddycha, ale przecież gdyby mieli go zabić, to raczej po prostu by go rozstrzelali, prawda?
– Sam nie wiem – mruknął Judal, wzdychając cicho z irytacją, gdy przerzucił bezwładne ciało kompana w ręce Hakuryuu, który z kolei zarzucił go sobie na ramię. – Ale każe się tym traktować za każdym razem, gdy za bardzo go nosi.
– Czyli żyje? – wyjąkał, otwierając szerzej oczy, patrząc na nich z niedowierzeniem.
– Jasne, że żyje – odezwał się Hakuryuu, poprawiając sobie Kouhę na barku, by się nie zsunął.
– To… nie był pierwszy raz? On tak zawsze?
– Rzadko, ale się zdarza – mruknął tamten, rzucając mu ponure spojrzenie. – Choć nigdy dotąd w takim stopniu.
Alibaba po raz kolejny poczuł, jak przeszywa go zimny dreszcz. Kim on był… kim byli ludzie w tym oddziale? Jak to możliwe, że… Jak to się stało, że on w ogóle istniał, że ktoś pozwolił potworom trzymać broń i zabijać? Jakiś głos na tyłach świadomości szeptał mu, że sam też jest potworem, że trzyma broń w rękach, że należy do tego oddziału, że sam chciał w nim być, że zabijał ludzi, że…
Podniósł wzrok, gdy Judal stanął przed nim, mierząc go spojrzeniem spod przymrużonych powiek. Aż napiął się cały, nie wiedząc, czego ma oczekiwać. Kopniaka? A może go zabije?
– Jak będziesz takim idiotą – wycedził w końcu przez zęby – to zginiesz zanim nawet w głowie zaświta ci myśl, żeby podnieść karabin.
Skłamałby, gdyby powiedział, że wzrok Judala nie był przerażający. Przerażająco zimny i groźny.
– Wstawaj. Robimy rozpoznanie i wynosimy się stąd – warknął polecenie i oddalił się.
Alibaba zaczerpnął głęboko powietrza. Dopiero teraz sobie uświadomił, że faktycznie był skończonym idiotą. Podszedł do Kouhy bez… bez niczego, bez uzbrojenia, wcale nie był gotowy na to, by wyciągnąć nóż, cokolwiek i się uratować. Podszedł bez niczego do kogoś ogarniętego szałem zabijania. Saluja, ty kretynie. Powinien oberwać od Hakuryuu kolbą karabinu, może to by go czegokolwiek nauczyło. Bo jak tak dalej pójdzie, to skończy jako trup.
Z trudem podniósł się na nogi, rozglądając się wokoło i aż go zemdliło. Wszędzie… wszędzie były zmasakrowane trupy dzieci. Cholera jasna, to naprawdę dzieło Kouhy? Te wszystkie małe ciałka? Część miała wciąż szeroko otwarte oczy, wpatrzone w nicość, z niemym krzykiem zastygniętym na rozchylonych ustach. Aż poczuł do siebie obrzydzenie, że właśnie uratował kogoś, kto był sprawcą ich śmierci. Chociaż z drugiej strony, czy śmierć za śmierć była dobrym rozwiązaniem? Czy godziło się zabijać mordercę?
Pełen mieszanych uczuć krzątał się po wiosce razem z resztą, starając się zachować czujność, chociaż czuł się cały otępiały ze zmęczenia, szoku, żalu i złości, że… że im nie wyszło. Że ta misja zakończyła się totalną klęską, że nie zdążyli na czas. Może gdyby się pospieszyli, może gdyby szli szybciej, gdyby… Potrząsnął głową, starając się odgonić te myśli. Nic nie mogli zrobić. To nie była ich wina, że ci ludzie zginęli. Wielokrotnie mieli tłuczone do głów, że winny zawsze był oprawca. Jeżeli tracili swoich na wojnie, winni zawsze byli ci, którzy ich zabili, a nie ci, którzy ich nie ochronili. Mimo to dlaczego to aż tak bolało?
Spojrzał na mężczyzn, których udało im się uratować, ściskających swoje ocalałe dzieci. Było ich niewielu, kilkunastu, może kilkudziesięciu. A dzieci ledwie parę. Widział te nienawistne spojrzenia i nie dziwił im się wcale. Ci ludzie potrzebowali kogoś, kogo mogli obarczyć winą i nie potrzebowali na to w ogóle dowodów. Alibaba wiedział o tym doskonale, mimo to nie był w stanie spojrzeć im w oczy, gdy obok nich przechodził.
Wzdrygnął się, gdy dostał kamieniem w tył głowy. Obrócił się z zaskoczeniem, spoglądając niepewnie na jednego z mężczyzn, który patrzył na niego z furią.
– A gdyby on zabił twoją rodzinę? – warknął tamten i Alibaba zdawał sobie sprawę, o czym on mówił, dlatego poczuł się jeszcze podlej. – Gdyby zabił twoje dzieci, to też byś go obronił?
Co miał powiedzieć na swoje usprawiedliwienie? Odwrócił wzrok, nie będąc w stanie wykrztusić ani słowa, czując, jak straszliwie drżą mu dłonie, jak dławi go w gardle. Czy mieli rację? Czy rzeczywiście powinien dopuścić do tego, by Kouha został zabity przez swoich?
Drgnął, gdy koło niego ktoś przeładował broń. Zerknął na Judala, który wpatrywał się w mężczyznę, mierząc do niego. Czuł, że blednie na widok tego, co ten wyprawiał…
– Podnieś jeszcze raz rękę na żołnierza, a stracisz nie tylko ją – warknął, a grupka osób aż się cofnęła w przestrachu. Alibaba też miał ochotę to zrobić. Miał wrażenie, jakby za dużo myśli i odczuć atakowało jego osobę, czuł się… zagubiony w tym wszystkim, wzdrygał się na każdy ruch, a już zwłaszcza na kogoś stojącego przy nim z bronią. I bez znaczenia, że nie celował w niego. Najchętniej uniósłby własny karabin. Najchętniej by stąd zniknął, by nie widzieć tych złamanych, rozpaczliwie wściekłych ludzi, by nie oglądać pokaleczonych, zakrwawionych trupów, by nie patrzeć na małe, zmasakrowane ciałka, nie słyszeć w głowie przeraźliwego chichotu Kouhy, że on im tylko pomoże, tylko im pomoże…
– Rusz się – powiedział ostro do niego Judal, mierząc go bezlitosnym spojrzeniem. Alibaba zrobił co kazał, jak jakaś marionetka, jak ktoś bez własnej woli, oszołomiony i bezwładny.
Co on robił, w czym on brał udział…
Kołysał się w samochodzie, nie mogąc zapanować nad swoim bezładnymi myślami. Tym razem nie protestował, gdy ktoś podał mu butelkę z alkoholem, od razu wziął porządnego łyka, mając nadzieję, że mu to pomoże. Przyglądał się siedzącemu naprzeciwko Hakuryuu, o którego ramię był oparty Kouha. Drobniejszy chłopak wyglądał, jakby spał, miał delikatnie rozchylone usta, a jego twarz nie była wykrzywiona już w tym psychodelicznym uśmiechu. Jeszcze nigdy nie widział go takim spokojnym, dlatego popatrywał na niego od czasu do czasu, wciąż nie mogąc się nadziwić, że nawet on potrafi wyglądać tak ludzko.
– Wyjdzie z tego? – zapytał cicho, spoglądając znowu na Hakuryuu, który dotychczas wpatrzony gdzieś w ścianę, przeniósł na niego wzrok.
– Tak myślę – odpowiedział krótko, patrząc mu w oczy. – Kouen doprowadzi go do porządku.
Sposób, w jaki Hakuryuu powiedział imię lekarza, a wręcz je wywarczał, sprawił, że Alibaba nie miał złudzeń, jakimi odczuciami ten darzy starszego mężczyznę. Coś zaszło między nimi? Zmarszczył brwi, znowu patrząc na Kouhę. Szczerze mówiąc, nie spodziewał się, że ktoś może wykazywać tyle troski, tak się angażować w uratowanie jednego żołnierza. Nie w tym oddziale. Bo tak na dobrą sprawę, ile osób było już włączonych w ten dziwny stan Kouhy? Ale chłopak był zawodowcem, był dla wojska cenny. Ile osób stanęłoby za Alibabą, gdyby to on zeschizował? Wzdrygnął się, gdy pomyślał, że Judal sam wymierzyłby mu kulkę w łeb za takie zachowanie.
Tym razem był przeraźliwie, okropnie świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Chociaż wszystko docierało do niego jakby zza ściany, to miał świadomość każdego ruchu, za którym strzelał oczami, każdego hałasu, który go rozstrajał, wszystkiego. Rutynowe badania przebiegły szybko, Alibaba poddawał im się w całkowitym spokoju, odpowiadając na pytania, dając dowód swojego zdrowia fizycznego. Nie spotkał tym razem Kouena, chociaż słyszał, że Judal kazał po niego posłać. Czyżby chodziło o Kouhę? Całkiem możliwie, Alibaba nie wiedział, co Kouha był w stanie robić, gdy był w takim stanie. Gdy wrócili do obozu, dopiero tam zauważył, że z nowych znowu przeżyło ich tylko kilku. W tym jeden z jego plutonu, ten, z którym był na zwiadzie i później chciał go powstrzymać.
Olba, tak się przedstawił, gdy dosiadł się do niego na stołówce, chociaż żaden z nich nie miał ochoty na jedzenie. Alibaba widział, jak chłopak jest blady i nerwowy, jednak odnosił wrażenie, że trzyma się i tak dużo lepiej, niż on sam po pierwszym froncie.
Spojrzał na talerz przed sobą, wbijając mocno paznokcie we własne przedramię. Ten chwilowy ból pozwalał mu się wyrwać z myślenia o tym, jak bardzo go mdli, jak bardzo jego żołądek jest ściśnięty, jak całe jego ciało jest napięte. Jakby się dusił we własnej skórze. Wbił mocniej paznokcie, gdy zalała go fala… sam nie wiedział, czy to było obrzydzenie, czy bolesna akceptacja tego, w czym się znajdował. W każdym razie bolała go już głowa od tych rozkołatanych myśli i wspomnień.
Wstał i bez słowa opuścił stołówkę, zostawiając Olbę samemu sobie. Niech bardziej doświadczeni się nim zajmą, Alibaba nie był jeszcze gotowy na to, by pomóc komuś, gdy jeszcze nie nauczył się pomagać samemu sobie.
Usiadł na uboczu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, nie umiejąc się przyłączyć do reszty żołnierzy. Aż się wyprostował, gdy dostrzegł nagle Kouhę. Już z daleka dostrzegł jego obitą twarz. Przez chwilę sam nie wiedział, co ma zrobić i zamarł w paraliżującym przestrachu. Chciał się upewnić, czy wszystko w porządku, a zarazem był przerażony, chciał go zapytać… sam nie wiedział o co, a zarazem nie chciał już nigdy więcej patrzeć na jego wykrzywioną w taki sposób twarz.
Kouha rozwiał jego dylematy, gdy sam go zauważył, przystając na moment. Alibaba nawet nie był świadom tego, jak mocno obejmuje bolący go żołądek, wbijając sobie palce w ramiona, gdy chłopak ruszył w jego stronę. Nie sądził, by był gotowy na rozmowę z nim, by był w ogóle gotowy na cokolwiek, co miało coś wspólnego z tym chłopakiem.
– Hej.
Nie podnosił wzroku, gdy Kouha nad nim stanął, więc ten bez słowa kucnął przed nim, zaglądając mu w oczy. Zmusił się, by na niego spojrzeć i mimowolnie się wzdrygnął, widząc rany, sińce i otarcia na jego ładnej w gruncie rzeczy twarzy. Nie wiedział, ile tak siedział, wpatrując się w niego w milczeniu, nim dłonie Kouhy nie nakryły jego własnych. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wbijał sobie paznokcie w ramiona aż do krwi.
– Pomogłeś mi – powiedział w końcu cicho, jakimś takim innym tonem, takim zupełnie do niego nie pasującym. Alibaba zamrugał szybko, patrząc na niego z zaskoczeniem. – Dlaczego?
– Judal powiedział, że stoimy po jednej stronie barykady – mruknął, chrząkając cicho, gdy poczuł, jak zasycha mu w gardle ze zdenerwowania. – No więc… dlatego.
– Tym bardziej powinieneś pozwolić mnie zabić. – Kouha patrzył na niego tak intensywnie, że aż nie śmiał odwrócić wzroku. – Skoro zabiłem swoich, zasługuję na śmierć. Pamiętaj o tym.
Skinął mu powoli głową, nie będąc w stanie ani zaprotestować, ani powiedzieć, że rozumie. Nie rozumiał. Nie chciał rozumieć, nie chciał zabijać swoich, nieważne czego by się nie dopuścili. I może wcale nie darzył Kouhy sympatią, ale sam z niechęcią musiał przyznać, że był on istotny. Ważny. Jeszcze nie wiedział do końca, jak stwierdzenie to powinien pojmować i co by się stało, gdyby go rzeczywiście zabrakło, ale z pewnym zmieszaniem musiał sam przed sobą przyznać, że absolutnie nie chce tego sprawdzać.
– Dzielna z ciebie dziecina – odezwał się Kouha, nadal patrząc na niego tak intensywnie i uważnie. – Na pewno chcesz tu być? – Zmrużył lekko powieki, a Alibaba aż drgnął. Nikt go do tej pory o to nie pytał, nikt nie pytał o powody, o to czy chce…
Kouha złapał nadzwyczaj delikatnie jego dłonie, które zaciskał z całej siły. Dlaczego nie był w stanie nawet tego zauważyć?
– Tak – powiedział cicho, nie ufając własnemu głosowi.
Chłopak pogłaskał jego ręce, a usta wygięły mu się w delikatnym, jakby wyrozumiałym uśmiechu.
– Nie poradzisz sobie sam – stwierdził, popatrując na niego i Alibaba nie mógł oderwać wzroku od jego oczu. Nie było w nich takiego… szaleństwa, jak wcześniej, ale były takie, że bał się tego, jak bardzo potrafią go prześwietlić. – Pomogę ci – zamruczał, rozprostowując jego zaciśnięte palce i pogładził poranioną, wewnętrzną stronę dłoni.
Patrzył, nie ruszając się, bojąc się choćby drgnąć, gdy Kouha wyciągnął nóż. Mały, naprawdę niewielki, ale Alibaba i tak poczuł, że cała krew odchodzi mu z twarzy, czuł jak po prostu blednie, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Chłopak nie spuszczał z niego wzroku, gdy łagodnie podniósł jego dłoń, robiąc w niej płytkie, niezwykle ostrożne nacięcie. Alibaba wzdrygnął się, ale nie szarpał ręką, nie wyrywał się, nie tracąc ani na chwilę tego niesamowitego kontaktu wzrokowego, chociaż zabolało, zapiekło. Przygryzł jedynie wargę, gdy Kouha potarł palcem zranienie, rozprowadzając krew na skórze, po czym uśmiechnął się do niego lekko, pochylając się i całując wnętrze jego dłoni.
– To obietnica – wyszeptał, podnosząc głowę i przypatrując mu się z tego niepokojącego bliska. – Wkrótce będziesz mój.
Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, chcąc jakoś zaprotestować, ale nie znalazł na to siły. Dlaczego za każdym razem obecność Kouhy działała na niego tak paraliżująco? Mógł tylko patrzeć na niego, na jego twarz, czując ten pulsujący, tępy ból w dłoni, który teraz nagle wydał mu się tak ważny, tak potrzebny. Nie wiedział, co by się stało, gdyby ustał, gdyby znikł, ale nie chciał tego doświadczać, nie teraz.
– Kouha… – zaczął powoli, jednak ten położył mu palec na ustach, podnosząc się z ziemi.
– Będę czekać, aż przyjdziesz – zamruczał, a jego oczy znowu błyszczały niezdrowo, tym szaleńczym blaskiem, od którego miał dreszcze na całym ciele. – Przyjdziesz, a wtedy już nie dam ci się wymknąć.
Alibaba bez słowa patrzył, jak chłopak odchodzi, jak znika z zasięgu jego wzroku. Spojrzał na swoją dłoń, na świeże skaleczenie, które pocierał bezwiednie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Czyste, delikatne nacięcie, na którym zbierały się kropelki krwi. Tylko tyle i aż tyle. Jego dłoń dziwnie drżała i nagle poczuł, że przydałoby mu się więcej alkoholu. Że ma ochotę rozdrapać własną rękę, by nie widzieć tego nacięcia, albo zobaczyć jeszcze więcej krwi, sam już do końca nie wiedział. Zacisnął mocno zarówno powieki jak i zęby, wszczepiając palce we włosy.
Jak tak dalej pójdzie, to będzie tak, jak powiedział mu Kouha, nie da sobie sam rady. Już teraz czuł, że coś mu się wymyka, że czegoś nie kontroluje. Może to był rodzaj samokarania? Te wszystkie myśli, ta ulga, gdy Kouha go zranił? Może po tym wszystkim, co widział, musiał się ukarać, że… że co? Że był jednym z nich? Że musi zabijać, że jest tutaj, że trzyma broń, że żyje, że istnieje…
Zaczerpnął głośno powietrze, gdy jego płuca zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa. Ścisnął mocniej własne włosy, nie mogąc przestać się zastanawiać nad tym, jak to będzie, gdy już będzie umierał.


Kouha zacisnął drgające dłonie, oblizując nerwowo wargi. Zostawił swoją słodką blondyneczkę, chociaż wcale a wcale nie miał na to ochoty. Zwłaszcza, gdy ten wyglądał, jakby naprawdę potrzebował jego pomocy. Z tym, że Kouha znał ten typ, znał takich ludzi, którzy nie dopuszczali do siebie takich myśli, którzy się ich bali. Kouha musiał być delikatny, ostrożny, musiał go naprowadzić, obudzić w nim te myśli, ten instynkt, który sam go będzie pchał do przodu. Jakby go spłoszył, nie dałby sobie pomóc, męczyłby się, nie wiedząc, jak sobie dać z tym radę. Ale Kouha go poprowadzi, nie z takimi miał już do czynienia, nie takim pomógł. Aaach, jak bardzo już chciał, żeby ta chwila nadeszła, żeby przyszedł do niego, żeby Kouha mógł mu wszystko pokazać, wszystko zademonstrować, cieszyć się jego widokiem, metalicznym, cierpkim zapachem krwi pomieszanej z potem.
Aż zadygotał, wbijając mocno paznokcie w skórę dłoni, by odzyskać nad sobą kontrolę. Wciąż jeszcze był osłabiony i trochę senny po tym syfie, który mu wstrzyknięto, ale najchętniej to by coś rozwalił, rozpruł, pociął i patrzył, jak na jego oczach niszczeje. I niekoniecznie chodziło mu o obiekty martwe, najchętniej zatopiłby nóż w swojej ukochanej blondynce, napawał się jego jękami, jego prośbami, by przestał… choć może bardziej kuszące były prośby o więcej? Musi to przemyśleć, uznał, pocierając nerwowo dłonie i oblizując usta. Musiał być cierpliwy, prawda? Ale nie szkodzi, wciąż był ktoś, kto interesował go na tyle, by mógł ugasić ten płomień, to pragnienie, tę potrzebę.
Zachichotał cicho i poszedł do ich pomieszczenia sypialnianego. Tak jak się spodziewał, Hakuryuu rzadko kiedy uczestniczył w wielkich popijawach po powrocie z frontu, najczęściej wracał do siebie i leżał, wpatrując się w sufit, z plecakiem pod głową. Nie zdziwiła go butelka w ręku tamtego, podobnie jak nie zdziwił go brak reakcji, gdy wszedł do środka. Hakuryuu był introwertykiem i sam właściwie nie był w stanie odgadnąć, co mu chodziło po głowie w momentach takich jak ten, gdy wracali z frontu. Całkiem możliwe, że czekał na Judala, aż ten wróci od dowództwa, żeby w spokoju oddać się chwili zapomnienia po tym wszystkim.
Uśmiechnął się. Skoro Judal się spóźniał, to już Kouha się postara, by chłopak zapomniał.
– Haku… – zanucił cichutko, siadając na brzegu jego materaca. Ten rzucił mu tylko krótkie spojrzenie, przy czym zmarszczył brwi, zaraz znowu spoglądając na sufit.
– Zapomnij, nie z taką mordą – powiedział lodowato, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, czego Kouha od niego chciał.
– A kto mnie tak urządził? – zamarudził cicho, zrzucając z nóg buty, gdy wsunął się głębiej na materac. – Haku, chodź, dawno tego nie robiliśmy…
– Nigdy tego nie robiliśmy – poprawił go niewzruszenie Hakuryuu, nawet na niego nie patrząc.
Kouha mruknął pod nosem, sadowiąc się wygodniej pod ścianą. Odkąd zostało ich trzech dowódców plutonów, mieli znacznie więcej miejsca, ale Kouha wcale nie zamierzał z tego korzystać, znacznie bardziej wolał tutaj. Na tym materacu pod ścianą, z Hakuryuu. Bardzo chciał z Hakuryuu, do szaleństwa chciał z Hakuryuu. Tylko czemu ten tego nie rozumiał? Poruszał nerwowo palcami po wnętrzu własnej dłoni, obserwując Haku i z fascynacją przypatrując się jego bliznom na ramieniu.
Aż zadrżał z rozkoszy. Uwielbiał na niego patrzeć, na te blizny zdobiące jego ciało, były takie cudowne, piękne, idealne, aż chciał je dotykać, tak bardzo chciał…
Hakuryuu odtrącił jego rękę, gdy musnął zaledwie jego skórę i popatrzył mu z tym swoim chłodem w oczy.
– Powiedziałem nie.
Kouha jęknął cicho z frustracją, przesuwając się bliżej po materacu.
– Ale dlaczego? – zamarudził. – Przecież cię nie zabiję.
– Idź znajdź sobie kogoś innego – westchnął nieco zniecierpliwiony, zakładając ręce za głowę i przenosząc wzrok z powrotem na sufit.
– Ale ja chcę z tobą – zamruczał, łapiąc za skrawek jego bluzki, bawiąc się nią w palcach. Czuł, jak wszystko mu drga i napina się. Obecność Hakuryuu zawsze na niego działała, nie wiedział, czy to dlatego, że mu odmawiał, czy nie, chociaż byłby bardziej skłonny stwierdzić, że chodziło o coś więcej, o samego Hakuryuu, o to jaki był, taki opanowany, kamienny, twardy, bezwzględny… Jak potężne, dzikie zwierzę i Kouha chciał zobaczyć jak krwawi, jak znosi jego ostrze na skórze.
Ciężko mu było się opanować, gdy znowu sięgnął, by dotknąć jego skóry, by choć na chwilę przesunąć palcami po wypukłych bliznach, poczuć, jakie są delikatne, jakie gładkie, by mógł zatopić się w tym uczuciu i już nigdy z niego nie rezygnować. Jednak wystarczyło jedno ostre spojrzenie tamtego, a tylko westchnął, przygryzając i tak już nieco opuchniętą wargę.
– Pozwól mi – jęknął, patrząc na niego prosząco, gdy uniósł się na kolanach, przysuwając bliżej niego, by zawisnąć nad jego twarzą. – Haku, chcę cię, zróbmy to, no chodź…
– Jeżeli nie zrobisz tego po dobroci – Kouha aż się wzdrygnął, słysząc za plecami głos i obrócił się przez ramię, spoglądając na stojącego w drzwiach Judala – to ja ci to, kurwa, każę zrobić, bo dość już mam tych jego zasranych jęków.
– Och? – zdziwił się uprzejmie Hakuryuu, unosząc brew, jakby ten rozkaz  wyjątkowo go rozbawił.
– Słychać was na jebanych sto metrów – warknął dowódca, wchodząc do pokoju i z hukiem zamykając za sobą drzwi. Opadł na łóżko po drugiej stronie pomieszczenia, przyglądając się im krytycznie. – Tak więc dalej, kurwa, do roboty, ja popatrzę.
– Mogę? – Kouha uśmiechnął się szeroko, drżąc z zadowolenia, że chociaż jedna osoba w tym pomieszczeniu nie mówi do niego nie. Już miał dość tego powstrzymywania się i hamowanie pragnień. Chciał. W. Końcu. Coś. Zranić.
– W takim razie spierdalajcie obaj – odezwał się nieco warkliwie Hakuryuu, obracając się na bok, plecami do nich i odtrącając od siebie Kouhę. Ten przez chwilę gapił się po prostu, nie wiedząc, czy w końcu może, czy nie może, zwłaszcza że Hakuryuu brzmiał na wyjątkowo niezadowolonego. Widział, jak drgają jego napięte mięśnia i że chłopakowi daleko od relaksu. Znał go nie od dziś i o ile on sam zawsze znajdywał ulgę, trzymając nóż w dłoni, o tyle Hakuryuu potrzebował innych metod, żeby się rozładować, żeby nie zabić kogoś, tkwiąc w głowie jeszcze jedną nogą na froncie. I zawsze pomagał mu w tym Judal. Kouha czasem się zastanawiał nad tym, dlaczego to po prostu musi być Judal, ale gdy zaczynali, nie przejmując się jego obecnością, przestawał się zastanawiać.
– Kouha – odezwał się nagle Judal, patrząc na niego ostro, tak że mimowolnie poderwał głowę, patrząc na niego pytająco. – Skrzywdź go tylko, posuń się, kurwa, o krok za daleko, a zajebię cię bez wahania, rozumiesz?
Aż zadrżał, uśmiechając się lekko. Tak, to musiał być Judal, ci dwoje byli dla siebie wręcz stworzeni. Hakuryuu zdawał się być innego zdania, gdy z westchnieniem przewrócił się na brzuch, spoglądając na dowódcę sceptycznie.
– Jak jesteś taki troskliwy, to się zamieńmy – warknął, jednak Kouha od raz pokręcił gwałtownie głową. Chciał Hakuryuu, tylko jego pragnął teraz nacinać.
– Podziękuję, sprawdzisz się lepiej w tej roli – zakpił Judal – a poza tym przy tobie może się w końcu uspokoi i przestanie świrować – dodał już poważniejszym tonem, zakładając ręce na piersi, chociaż cały czas był czujny, gdy obserwował każdy jego ruch. Kouha był tego świadomy i w sumie nie dziwił mu się, zresztą sam nie miał do siebie zaufania i nie mógł zaręczyć, że go nie poniesie. Dostrzegł jeszcze, że Hakuryuu rzuca Judalowi ponure spojrzenie, jednak nie odezwał się już ani słowem, po prostu przymykając oczy.
Oblizał spierzchnięte z nadmiaru emocji usta i delikatnie przesunął rękoma po plecach chłopaka, podwijając nieco koszulkę, którą ten bez słowa zdjął, unosząc się na krótką chwilę, by zaraz znowu opaść na materac. Przyglądał się jego bliznom, które kontrastowały z jasną, niemal białą skórą, odcinając się od niej poszarpanymi liniami. Hakuryuu był dobrze zbudowany, umięśniony, z szerokimi ramionami. Kouha pamiętał jeszcze czasy, kiedy ten chłopak był taki drobny, niewysoki, a nie odzywał się praktycznie w ogóle, rozglądając się tylko bacznie dookoła. Pamiętał to doskonale, pamiętał ich pierwszy wspólny front, pamiętał krew wroga, którą razem mieli na rękach. Te czasy zdawały się być takie odległe, ale teraz tamta ekscytacja znowu w nim płonęła, gdy widział, jak Hakuryuu się zmienił, jak dorósł, jak zmężniał w tak krótkim czasie.
Z westchnieniem ułożył się na jego biodrach, pochylając się nad jego plecami i opierając na krótką chwilę policzek na jego barku, by zaraz przygryźć mocno skórę w okolicach łopatki. Chłopak pod nim drgnął niekontrolowanie na ten zabieg, jak gdyby się go nie spodziewał. Nic nie mógł poradzić na to, że chciał się z nim trochę zabawić, chociaż miał problemy, by uspokoić oddech, by nie dyszeć ciężko z podniecenia, jakie budziła w nim niedaleka wizja tego zakrwawionego ciała. Wyciągnął z kieszeni nóż i przesunął jego trzonkiem po kręgosłupie Hakuryuu, zmuszając go do wyprężenia pleców. Z fascynacją obserwował jego reakcje, na razie takie spokojne i milczące, ale to się zmieni. Chciał widzieć ból wymalowany na tej twarzy, udrękę, to cierpienie, jakie dawał mu Kouha. Chciał widzieć wypisaną w oczach prośbę, ten niemy krzyk, to błaganie o litość. Chciał zobaczyć to wszystko, chciał tego w takim stopniu, że czuł, jakby po prostu miał umrzeć, rozpaść się na kawałki, jeżeli tego nie dostanie.
Obrócił nóż i zawahał się przez chwilę; gdzie lepiej zacząć? Po stronie blizn czy zdrowej skóry? Zagryzł wargę, mrużąc oczy. I tu, i tu będzie pięknie, ale gdzie lepiej? Westchnął, nieco rozdrażniony tym dylematem, decydując się w końcu na rozpłatanie jaśniejszej skóry. Blizny zostawi sobie na później, na deser.
Próbował wyrównywać oddech, gdy przycisnął koniec noża do skóry i przeciągnął nim w dół, zostawiając na razie czerwoną pręgę. Ale już samo to było cudowne, jak napięte mięśnia drżą… Obrócił nóż ostrą stroną i aż westchnął urywanie, gdy naciął delikatnie skórę. Hakuryuu drgnął, jednak nie zareagował w żaden inny sposób. Nie obrócił się, nie spojrzał, nie wystraszył się. Cudowny, wspaniały Haku, taki odporny na ból, Kouha będzie miał z nim tak wspaniale, tak cudownie… Zadygotał z podniecenia, otwierając szerzej oczy, gdy na skórze pojawiła się kreska krwi. Kouha pochylił się, wciągając mocno jej zapach, by zaraz przesunąć po niej językiem, czując jej wspaniały smak. Przygryzł mocno skórę zębami i zaraz znowu przesunął językiem po ranie. Więcej, chciał więcej, potrzebował więcej, musi go boleć, musi cierpieć. Krwawić i cierpieć.
Uniósł się, przykładając nóż do jasnej skóry i wolno przeciągając po niej ostrzem. Plecy chłopaka pod nim wyprężyły się, jednak żaden dźwięk nie opuścił jego ust. Trudno, nic się nie dzieje, jeszcze usłyszy, jeszcze zmięknie, Kouha mu to zafunduje, zapewni mu wspaniały ból. Przesunął palcem po rozcięciu, rozcierając krew, która się pokazała.
– Cudowny – wydyszał, rozciągając palcami nacięcie i zaraz pojawiło się więcej, więcej czerwieni, niesamowitej czerwieni. Musiał spróbować, posmakować, jeszcze raz, bardziej. Tak. Chciał. Pochylił się, zlizując ją językiem, drżąc na całym ciele z podniecenia. W jego spodniach było tak paskudnie ciasno, ale nie, on musiał Haku, musiał się nim zaopiekować, on mu pozwolił, oddał mu się, Kouha zrobi mu dobrze, zadba o niego, potnie go tak pięknie, tak cudownie, jak jeszcze nigdy nikogo, Hakuryuu będzie wyjątkowy… Podciągnął się wyżej, gryząc go w ramię, w kark, dysząc mu przez chwilę w ucho.
– Masz wspaniały smak. Muszę… jeszcze bardziej… – Zacisnął mocniej palce na trzonku unosząc się na ręce i patrząc jak zahipnotyzowany na dwa nacięcia, na których wzbierała się krew. Jeszcze. Jeszcze. Ile wytrzyma? Ile? Haku dużo, Haku wytrzyma dużo, Kouha musi, zrobi mu to, będzie jęczał i prosił. Nacisnął ostrze koło łopatki chłopaka i przeciągnął nim aż do boku po drugiej stronie. Ciało Hakuryuu aż uniosło się delikatnie w napięciu i Kouha jęknął zduszonym głosem. Pragnął go wręcz do szaleństwa, a teraz w końcu go miał, w końcu mógł zrobić mu to wszystko, o czym tak śnił po nocach.
Uniósł nóż i zrobił na nim kolejną ranę, tym razem dociskając ostrze głębiej. Aż zaczęły mu drżeć ręce, gdy tym razem krew pojawiła się od razu, nie musiał na to czekać, od razu rozpłynęła się po mlecznej skórze, ściekając drobnymi strużkami w dół pleców chłopaka. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem był tak podniecony, kiedy ostatnim razem chciało mu się tak bardzo. Te wojskowe szczyle nigdy mu nie wystarczyły, to wciąż było za mało, wciąż nie wystarczało, nie, kiedy mógł mieć Hakuryuu.
Aż jęknął cicho, robiąc kolejne nacięcie, nawet głębsze, niż przed chwilą. Ciało pod nim tak cudownie się napinało z każdą kolejną raną, wyczuwał jego delikatne drżenie. Hakuryuu miał stalowe nerwy, to prawda, ale jego ciało nie było z kamienia, ono też reagowało, pokazywało, że go boli. To było takie wspaniałe, że aż chwycił jego włosy, odchylając jego głowę do tyłu, spoglądając gorączkowo na jego twarz. Niemal się zezłościł, gdy nic z niej nie odczytał, ani krzty bólu czy cierpienia, ani odrobiny! Warknął cicho, ściskając mocniej czarne kosmyki, zaciskając usta.
– To wszystko, na co cię stać? – zapytał cicho Hakuryuu, wyginając wargi w drwiącym uśmiechu. Jego głos nie był drżący, nie był załamany, był taki pewny siebie, że aż miał ochotę wbijać nóż w jego ciało tak głęboko, tak dotkliwie, żeby on w końcu pod nim krzyczał, żeby płakał katowany. To zdecydowanie ten stoicki spokój chłopaka pociągał go najbardziej, sprawiał, że chciał być właśnie tym, który go złamie.
Puścił jego włosy i przesunął palcami po jego plecach, po czym pchnął mocniej nożem. Widział, że na tę jedną, krótką chwilę Hakuryuu się spiął, czuł, jak całe ciało pod nim napręża się jak struna, by zaraz powoli się rozluźnić. Chciał go jeszcze, chciał go ranić, chciał ciąć, chciał…
– Kouha.
Jak z daleka usłyszał ostrzegawczy głos Judala. Wzdrygnął się i spojrzał na niego, mrugając pospiesznie, próbując się uspokoić.
– Nic nie robię, przecież żyje – mruknął na swoją obronę, ale na chwilę odłożył na bok nóż, żeby go nie kusiło. A tak chciał go skrzywdzić, tak chciał sprawić, by cierpiał!
– Jeszcze – warknął Judal, podnosząc się ze swojego materaca i przenosząc się na posłanie, na którym siedzieli. – A ty po jaką cholerę go, kurwa, prowokujesz, życie ci niemiłe? – prychnął pogardliwie w kierunku swojego zastępcy.
Hakuryuu uśmiechnął się tylko szeroko, mrużąc powieki i stając się nagle jednym wielkim wyzwaniem. Przynajmniej Kouha tak to odbierał, że jeżeli kogokolwiek Hakuryuu prowokował to tylko Judala. Nigdy nie rozumiał tych ich dziwnych rytuałów, to było jak podchody dwóch drapieżników, jeden prowokował drugiego, tylko czekając aż będą mogli skoczyć sobie do gardeł i brutalnie spółkować. Kouha nie rozdrabniał się. Był zawsze jasny w swoich pragnieniach. A niczego tak nie pragnął jak krwi i bólu.
Złapał ponownie za nóż, raniąc Hakuryuu w bok, a ten warknął cicho, zaciskając powieki. W końcu. W końcu jakaś reakcja. Wiedział, że to dlatego, że rozproszył się Judalem, za bardzo się na nim skupił, Kouha czuł to napięcie między nimi, ale teraz był jego czas, jego pora na zabawę. Szarpnął Hakuryuu za włosy, wciskając jego twarz w materac.
– Spójrz, jaki piękny – zwrócił się do Judala drżącym z podniecenia, pełnym dumy głosem. – No spójrz tylko… Nie jest cudowny? Piękny, piękny… – Przesunął palcami po nacięciach rozmazując krew, ocierając się przy okazji o pośladki Hakuryuu. Był taki podniecony, ta czerwień tak go podniecała, te szramy, te blizny Hakuryuu, miał ochotę ranić go i gryźć, drapać te plecy, smakować jego krew.
– Jesteś pierdolnięty. – Kouha jęknął, gdy Judal złapał jego włosy, ciągnąc głowę w tył, jednak widział kątem oka, jak ten wpatruje się w te cudowne, piękne, poranione plecy.
– Chcesz spróbować? – wychrypiał, uśmiechając się szeroko, jeszcze bardziej podniecony. – Chcesz to zrobić? Pokażę ci jak, Judal, pokażę ci, zrobimy to razem. – Dyszał ciężko, gdy Judal spojrzał na niego.
Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, aż w końcu kapitan uśmiechnął się lekko, siadając na biodrach Hakuryuu zaraz za Kouhą, opierając brodę na jego ramieniu.
– Nie za wygodnie wam? – parsknął chłopak, unosząc się nieco na łokciach, by spojrzeć na nich przez ramię, ale Kouha znów zacisnął dłoń na jego włosach, szarpiąc jego głową.
– Mogłoby być lepiej – oświadczył leniwie Judal, spoglądając zmrużonymi oczami na jego plecy, a Kouha popatrywał to na jednego, to na drugiego, nim w końcu znowu sięgnął po nóż.
– Spróbujesz? – zachęcił go, przygryzając wargę i podając mu ostrze, jednak ten pokręcił wolno głową.
– Nie mierz mnie swoją miarą, nie kręci mnie to – powiedział, uśmiechając się złośliwie. – Ale sam jestem ciekaw, ile ten kretyn wytrzyma.
Odpowiedział mu uśmiechem, zaraz znowu wracając wzrokiem do rozciągniętych pod nim pleców. Wciąż jeszcze zostały miejsca, które nie były poznaczone krwią, które mógł nacinać… zadrżał, pochylając się nad jego plecami i nacinając gładką, cienką skórę na jego bliznach.
Na to już Hakuryuu syknął i poruszył się gwałtownie, jakby w proteście. Bolało? Nie sądził, by ból w tym miejscu był dotkliwszy, wręcz przeciwnie, jednak jego reakcja była zastanawiająca. Był świadomy, że chłopak nienawidził, gdy ktoś dotykał poznaczonych części jego ciała, więc może to stąd ta gwałtowność? Uśmiechnął się sam do siebie. Jasne, że chodziło przede wszystkim o krew, ale dręczenie jego ofiar było dodatkowym elementem zabawy.
Ponownie naciął w miejscu, w którym blizna wyraźnie odznaczała się przy białej skórze i Hakuryuu warknął ostrzegawczo, jakby dawał mu znak, że to jego ostatnia szansa i już więcej na to nie pozwoli. Aż zachichotał niekontrolowanie, dotykając skaleczenia, rozszerzając je palcami, by zaraz wsunąć w szkarłatne zagłębienie czubki paznokci, którymi przeciągnął po całej długości. Głuchy, niemal zwierzęcy warkot opuścił gardło chłopaka i Kouha aż jęknął, gdy jego ciało zadrżało. Idealny dźwięk, wręcz jak słodka kołysanka kojąca zmysły.
Z zachwytem patrzył na swoje dzieło i nie mogąc opanować pragnienia pochylił się, przysysając się do zakrwawionej skóry. Uwielbiał ten lekko słonawy, metaliczny posmak krwi na języku, tę delikatność poszarpanego ciała… Aż jęknął, gdy poczuł bolesne ugryzienie na plecach.
– Judal… – wysapał, drżąc z pragnienia.
– Zrobi ci krzywdę – wyszeptał ostrzegawczo Judal wprost do jego ucha, przyciskając się do niego. Kouha dyszał, nagle uwięziony między nim, a swoją upragnioną ofiarą. Trzęsły mu się ręce. Właściwie wszystko mu się trzęsło, gdy jakby dla potwierdzenia słów Judala znowu zranił Hakuryuu, nacinając jego bliznę. Chłopak warknął nisko, napinając całe ciało. Szkarłatny strumień krwi spłynął aż na pościel. Wyciągnął rękę rozmazując krew, by zaraz mocno przeciągnąć paznokciami po poranionej skórze. Haku syknął przez zęby. Rytm jego oddechu też się zmienił, brał krótkie, głębokie wdechy, aż rozszerzała się cała jego klatka piersiowa. Bolało go? To już znalazł jego próg czy jeszcze?
– Zabiję go – powiedział niskim, lodowatym głosem Hakuryuu i Kouha dopiero po chwili zorientował się, że te słowa są skierowane do Judala. Aż otworzył szerzej oczy z przejęcia, zdając sobie sprawę, że po raz pierwszy udało mu się wytrącić Hakuryuu z równowagi. Roześmiał się głośno, szczęśliwie, unosząc rękę, biorąc zamach i chcąc go dźgnąć z całej siły, ale zatrzymał go Judal, łapiąc go za ramię i wyszarpując nóż z dłoni.
– Przerwa – wyszeptał mu do ucha, które zaraz przygryzł, przyciągając go bliżej siebie, a Kouha aż jęknął zduszenie, czując dłoń rozpinającą jego spodnie.
Nie protestował, poddając się temu dotykowi, oddychając urywanie, wciąż mocząc ręce w ciepłej krwi Hakuryuu. Zaryzykował po raz kolejny, ponownie wsuwając opuszki palców w nacięcia, rozrywając rany, a Hakuryuu znosił to w milczeniu tak długo, dopóki znowu nie tknął zranień na bliznach. A więc tutaj był jego słaby punkt, tutaj nie chciał… Wbił z całej siły paznokcie w odsłonięte ciało, ciesząc się widokiem krwi, która od razu wylała się z rany, a Hakuryuu szarpnął się z taką gwałtownością, że byłby spadł, gdyby nie przytrzymał go Judal.
– Mówiłem – zamruczał tamten, mrużąc oczy, samemu przyglądając się licznym ranom. W jego oczach wyglądało to fatalnie i lepiej, żeby jego zastępca jak najszybciej odwiedził lekarzy, choć… Musiał przyznać, że sam jeszcze go takim nie widział, takim rozzłoszczonym, niczym dzikie zwierzę, które znalazło się w potrzasku. To prawda, że chłopak często pokazywał, na co go stać na froncie, ale po raz pierwszy widział u niego taką złość i nienawiść, gdy byli poza polem bitwy.
Uśmiechnął się kącikiem ust. Nawet taki potrafił być pociągający.
– Śliczny… Cudowny… – Kouha przesunął dłonie na ramiona Hakuryuu, po czym przeciągnął paznokciami w dół po wszystkich nacięciach. Haku zawarczał głucho, napinając całe ciało. Bolało go? Bolało? Chciał, żeby bolało! Żeby cierpiał, żeby skamlał z bólu i cierpienia, żeby warczał, ale słuchał się jak posłuszny pies. – Mój piękny… – Pochylił się, przesuwając językiem po skórze i zlizując z niej krew. Jego wszystkie zmysły aż płonęły, gdy czuł ten zapach krwi, gdy smakował jej, gdy czuł ją pod palcami.
– Tak się składa, że mój. – Kouha jęknął ni to z bóli, ni z przyjemności, gdy Judal szarpnął go za włosy. – Więc się nie rozpędzaj – zamruczał warkliwie, wciskając mocno twarz Kouhy w skrwawione plecy Hakuryuu. Aż jęknął skrajnie podniecony na to, poruszając biodrami, wyczuwając, że Judal też reaguje. Stęknął stłumionym głosem, gdy ten pochylił się i ugryzł go boleśnie w ucho. Ale wcale mu to nie przeszkadzało. Kochał dawać ból, to było wspaniałe widzieć, jak ktoś pod nim cierpi, jak jego ciało skręca się w boleści, jak w końcu zaczyna czuć przyjemność w tym całym cierpieniu, uwielbiał zapach krwi i jej widok, jak ścieka po jasnej skórze, jak te strumyczki płyną po wszystkich załamaniach ludzkiego ciała… Ale doświadczanie bólu też nie było złe, było dobre. Dobre, dobre, dobre. Naprawdę dobre. Pozwalał mu więc na to, prężąc się w jego ramionach, gdy Judal gryzł i lizał jego szyję i westchnął urywanie, czując dłoń wsuwającą się w jego spodnie.
– Judal… – wyszeptał, chcąc się odchylić do tyłu, ale ten mu na to nie pozwalał, cały czas przyciskając jego policzek do pleców Hakuryuu. Sam już nie wiedział, czyją krew ma na twarzy, czy chłopaka czy też swoją własną z ran po froncie, ale to nie było ważne. Oddychał głęboko, zaciągając się jej zapachem, wczepiając się palcami w ciało znajdujące się pod sobą, gdy czuł palce zaciskające się na jego męskości. Rzadko kiedy miał okazję do seksu z kapitanem i zazwyczaj raczej pamiętał mniej niż więcej, ale każdy z tych razów był wspaniały. Mimo to miał pewność, że ten właśnie będzie najlepszy.
Przymknął oczy, czując jak Judal zsuwa spodnie z jego bioder i ociera się o niego swoim kroczem. Nigdy z nim nie dyskutował, jak powinni to zrobić, wiedział zresztą, że to nie ma żadnego sensu. Kapitan znał się na swojej robocie, więc ulegał mu na tym polu, pozwalając robić ze sobą, co ten uznał za słuszne. Może właśnie dlatego wolał Hakuryuu? Dlatego, że ten mu na to nie pozwalał?
Drgnął, gdy ciało pod nim szarpnęło się i mimowolnie uchylił powieki. Aż serce mu mocniej zabiło, gdy patrzył, jak Judal sięga ręką do ran, smarując sobie krwią palce, po czym wraca nią do jego bioder.
Jęknął głośno, wszczepiając się mocniej paznokciami w ciało Hakuryuu. Ten tylko wydał z siebie kolejny niski pomruk.
– Możecie tego nie robić na mnie? – warknął i Kouha z lubością wyczuwał, jak drga i odnosił wrażenie, że to wcale nie z bólu, a po prostu z potrzeby ulgi. Hakuryuu nie lubił bólu, wiedział, że nie daje mu on ulgi takiej, jak jemu, jak innym ludziom. Nigdy nie wnikał, co wydarzyło się w jego życiu, po prostu uwielbiał to, że jest taki odporny, że mimo iż tak przepięknie krwawił, nadal tego nie przerwał, po prostu mu pozwalał, w tych ranach...
– Czemu? Tak jest idealnie – odezwał się Judal, mocniej naciskając na głowę Kouhy.
– Judaaaal – wyjęczał, poruszając biodrami, by poczuć jego palce bardziej, jego skrwawione palce bardziej w sobie... Rozdygotało go na samą myśl, na świadomość tego, że ma na sobie tyle krwi. Że jest od niej cały brudny.
Westchnął przeciągle, gdy Judal wsunął je w końcu w jego wnętrze, od razu dwa, nie cackając się z nim. Mruknął cicho i uniósł wyżej biodra, chcąc poczuć je głębiej, aż drżąc z przejęcia, gdy uświadomił sobie, że ma w sobie krew Hakuryuu. Nie tylko mógł jej dotykać, smakować, zaciągać się jej zapachem czy po prostu patrzeć, mógł ją mieć w sobie, mógł rozkoszować się łaskoczącym odczuciem, gdy spływała mu po udach. Poruszył się niespokojnie i wyprężył się, gdy jego dowódca wysunął i ponownie wsunął palce. I jeszcze raz. I jeszcze. Rozkoszował się tym, jęcząc cicho, wbijając paznokcie w żebra leżącego pod nim chłopaka, dysząc ciężko w okolicach jego łopatek.
– Hakuryuu… – wyszeptał, przesuwając językiem po zakrwawionych wargach.
– Czyje imię jęczysz? – warknął Judal, a Kouha krzyknął cicho i zadrżał, gdy ten puścił jego włosy i uderzył go w bok uda, wcale nie siląc się na delikatność. Docisnął mocno palce w jego wnętrze i chłopak aż zakwilił, bezwstydnie wypychając biodra w jego stronę.
– Bo mi dobrze z jego krwią! – wyjaśnił jękliwie, cały rozedrgany, zwłaszcza gdy Judal nasmarował też drugą dłoń, znowu dociskając jego głowę do poranionych pleców. Niedobrze, jeszcze chwila i krew zacznie krzepnąć, nie mógł do tego dopuścić… Wczepił się palcami obu dłoni w największe zadrapanie na skórze Hakuryuu i szarpnął, powodując tym u niego gwałtowne drgnienie.
Z rozkoszą słuchał tego, jak Hakuryuu dyszy ciężko przez nos. A do tego był taki cudownie napięty i gorący pod nim, cały mokry od krwi. Zamruczał, pocierając o niego policzkiem i zaraz krzyknął przeraźliwie, gdy Judal bez zbędnych ceregieli wszedł w niego gwałtownie. O tak, Judal nigdy się nie patyczkował, nigdy nie silił się na żadne delikatności i Kouha doskonale to wiedział, to właśnie dlatego seks z nim był taki dobry.
Przez moment obaj oddychali głęboko, próbując zapanować nad tą… rozdzierającą wnętrze rozkoszą. Kouha nie umiał inaczej nazwać tego, co się działo z ciałem, gdy szukało się ulgi po kolejnym froncie. Po tym zabójczym trybie w jakie wchodziło ciało. Ta rozkosz, która się pojawiała, właściwie rozrywała od środka, była taka potężna, taka silna, że pragnęło się tylko gwałtownej i mocnej ulgi.
Judal pchnął biodrami i Kouha zajęczał w plecy Haku, muskając je ustami. Tak, właśnie o to chodziło, właśnie o to. Krew i seks, właśnie tak. Jego całe ciało aż dygotało z emocji i bólu. Z zachwytu nad tym wszystkim. Judal był bezlitosny, gdy wbijał się w niego tak gwałtownie, gdy dawał mu tę bolesną przyjemność, tak, że Kouha chciał jeszcze więcej, i jeszcze, nie miał dosyć, on nigdy nie miał dosyć tego szaleństwa, nigdy.
Nie przejmował się faktem, że robią to na czyiś plecach, że uprawia seks z jednym facetem, wczepiony rękoma w tego drugiego. To był Hakuryuu, sam fakt, że mógł być przy nim, że mógł go dotykać, na niego patrzeć, działał na niego wystarczająco. Wiedział, że może sobie pozwolić na tylko tyle i aż tyle, że więcej zawsze będzie poza zasięgiem jego rąk, już Judal się o to postara. Mimo wszystko to, co miał w tej chwili, było aż nadto wystarczające.
Jęczał ciche, błagalne prośby i aż zadygotał, gdy kapitan znowu nabrał krwi na dłoń, tym razem zaciskając ją na jego męskości. Wyszeptał cicho jego imię, wtulając się w plecy Hakuryuu, co jakiś czas liżąc delikatnie jego rany, raz po raz wsuwając język w zagłębienia, smakując tego cudownego aromatu. Nie potrzebował wiele, właściwie mógł powiedzieć, że chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się skończyć tak szybko, ale to nieistotne – z cichym krzykiem skończył w dłoni Judala, dysząc ciężko, rozluźniony i tak spokojny, jak już dawno się nie czuł.
– Kurwa mać – usłyszał warknięcie Hakuryuu i pewnie by zachichotał, gdyby Judal nie pchnął mocno biodrami, wyrywając w nim kolejny, cichy krzyk. – Jeżeli spuściłeś mi się na plecy, to już po tobie.
– Gorzej już i tak nie będziesz wyglądał – wysapał Judal z szerokim uśmiechem, pochylając się nad Kouhą i łapiąc zębami skórę ramienia Hakuryuu. Kouha roześmiał się cicho, całując delikatnie jego plecy absolutnie szczęśliwy i podekscytowany tym, że mógł to w końcu zrobić, że Hakuryuu mu pozwolił, że mógł z nim dać upust swoim pragnieniem. Był idealny, cudowny, chciałby tak  jeszcze raz, jeszcze raz tak wytrącić go z równowagi, sprowokować, znaleźć granicę jego bólu, bo mimo wszystko miał wrażenie,  że i tak nawet jej nie musnął, że Hakuryuu jeszcze wiele by wytrzymał. Naprawdę wiele. Chciałby sprawdzić jak wiele, chciałby to zrobić, chciałby być tym, który go złamie, który...
Krzyknął, gdy Judal przyspieszył swoje ruchy, biorąc go naprawdę mocno, właściwie brutalnie i odrywając go tym samym od własnych myśli, od pragnienia, które na nowo zaczynało się w nim tlić. Ból, jaki Judal sprawiał mu z każdym pchnięciem skutecznie krępował jego instynkty, łagodził je, karmił go nim, jak oszalałego z głodu. Czuł, że boli go twarz, którą wciska mu w plecy, która była taka pokaleczone, czuł paznokcie wbijające mu się w skórę głowy, wyrywane włosy, czuł dotkliwy ból tam, na dole, gdy Judal nie zważał na delikatność, jakby doskonale wiedział, czego Kouha chce właśnie tak mu się nadstawiając. Mógłby już zawsze smakować krwi Hakuryuu i być brany w taki sposób przed Judala.
Westchnął przeciągle, gdy Judal doszedł w nim z niskim jękiem, opierając się o jego plecy dłonią. Zamruczał, samemu oddychając ciężko, wsłuchując się w niespokojny oddech Hakuryuu i w ciche przekleństwa Judala, który teraz próbował wytrzeć zakrwawione ręce w jego spodnie. Było mu dobrze, mógłby już iść spać, był taki rozleniwiony, że najchętniej by się zwinął między tą dwójką i totalnie odpłynął. Dlatego nic go nie przygotowało na to, że Hakuryuu gwałtownie się szarpnął, zrzucając ich ze swoich pleców tak, że wylądował na podłodze. Jęknął z mieszaniny bólu i zaskoczenia, patrząc na niego z niezrozumieniem, ale to nie w niego był wbity wzrok pełen lodowatej złości.
– I czego zaraz do mnie? – parsknął Judal, patrząc na niego ze zblazowanym uśmiechem, jakby nic sobie nie robił z poirytowania chłopaka.
– Kouha – warknął Hakuryuu, chociaż nawet na niego nie spojrzał. – Wyjdź.
– Ale… – zaczął powoli, mając szczerzą ochotę popatrzeć, jak ich kapitan obrywa. A był pewien, że tak będzie, że właśnie jemu się dostanie za ich słodką chwilę zapomnienia. Może w ten sposób Hakuryuu odreagowywał najlepiej?
– Wynocha – powtórzył z naciskiem i chłopak mimowolnie aż zachichotał. Będzie się działo.
I w sumie żałował, że go posłuchał, gdy parę minut później stał pod prysznicem, spłukując z siebie całą zaschniętą krew, pocierając energicznie włosy. Ochrypłe wrzaski Judala było słychać aż tutaj, a te najbardziej przejmujące były zaraz tłumione głośnym trzaskiem czy odgłosem ciała uderzającego o ziemię. Nie wiedział, co się tam dzieje, choć miał kilka pomysłów, ale aż uśmiechnął się wesoło na myśl, że jutrzejszy dzień będzie pełen spokoju. Ich kapitan z całą pewnością nie będzie w stanie chodzić.


Alibaba upił trochę z butelki, czując, jak każdy łyk sprawia, że pali go w gardle. Alkohol spływał po przełyku, osiadając się gorącem w żołądku, lecz nawet to nie było w stanie dostatecznie pozbawić go napięcia, jakie czuł. Miał nawet wrażenie, że im więcej pije, tym gorzej się czuje. I to bynajmniej nie dlatego, że był pijany. Odwrotnie wręcz, pił, będąc przeraźliwie świadomy, chociaż tak bardzo chciał, żeby stało się z nim… cokolwiek. Cokolwiek, co będzie w stanie wyrwać go z tego odrętwienia. Zerknął kątem oka w bok, dostrzegając Morgianę, która w milczeniu przysiadła koło niego.
Radziła sobie? Coś ją dręczyło? Potrzebowała ujścia? Nie wyglądała. Nie wyglądała jak człowiek, który potrzebuje sobie z czymś poradzić. Jej twarz był kamienna jak zawsze, ona cała zdawała się być tak samo czujna, jak na co dzień, jakby w każdej chwili spodziewała się ataku. Jednak im dłużej siedziała koło niego, tym zaczynało do niego docierać jej milczące napięcie. Siedziała sztywno, jakby połknęła kij i mocno ściskała dłonie kolanami. Dlatego że się trzęsły, czy dlatego że tak bardzo chciała kogoś zabić? Żadna z tych opcji by go nie zdziwiła. Ciekawe, jak sobie radziła, jak sobie poradziła z pierwszym frontem. Pomagał jej seks tak jak większości tutaj? Na jej miejscu pewnie nie szukałby żadnego partnera w tym oddziale, raczej wątpił, czy jest tutaj ktoś, kto potraktowałby ją jak kobietę.
Upił kolejny łyk, czując, jak żołądek z obrzydzeniem podjeżdża mu do gardła. Ile jeszcze będzie w stanie pić? Podał bez słowa butelkę Morgianie. Ta spojrzała na niego, unosząc brwi.
– Bierz – mruknął i dziewczyna z wahaniem wzięła ją od niego, by po chwili upić sporego łyka. Zacisnęła zarówno powieki jak i usta, przełykając ciężko i to był pierwsza… cóż, ludzka reakcja, jaką u niej widział.
Oboje spojrzeli w stroną wspólnej stołówki, z której z hukiem wypadł… Olba. Chłopak właściwie na czworaka znalazł się na zewnątrz i nawet z większej odległości Alibaba widział, jak szarpią nim torsje. Jeden ze starszych w oddziale, Sharrkan, o ile dobrze pamiętał, coś do niego mówił, chociaż ten raczej nic z tego nie rozumiał. Alibaba coś o tym wiedział. Dlaczego zatem nie wstał, nie podszedł, nie pomógł Olbie? Dlaczego nie zajął się nim, pozwalając temu drugiemu, by podniósł chłopaka z ziemi i odprowadził go do pomieszczeń sypialnych? Nie czul się na siłach. Jeżeli sam nie był w stanie uporać się ze swoimi problemami, to nie powinien wyskakiwać z pomocą przy cudzych.
Spojrzał na swoje opatrzone dłonie. Nacięcie, które zrobił mu Kouha, wciąż pulsowało tępym bólem. Nie było to już jednak tak dotkliwe i sam nie wiedział, czy to dobrze, czy to źle. Bardzo chętnie skupiłby się na swoich obrażeniach, gdyby pomogło mu to odwrócić uwagę od tego bajzlu, jaki miał w głowie. Widział, że Morgiana przygląda się jego rękom, ale nie powiedziała ani słowa, w końcu oddając mu butelkę z wódką. Racja, alkohol do niej nie pasował, zdał sobie sprawę, przenosząc wzrok na jej twarz. Nie wyglądała na kogoś, kto tego potrzebował czy odnajdował w tym ulgę. Czy tylko on był taki żałosny, że musiał uciekać od swoich problemów w ten właśnie sposób?
Odwrócił wzrok, jakoś nie mając ochoty patrzeć jej w oczy, nie kiedy spoglądała na niego tak badawczo, tak taksująco, jakby znała wszystkie jego sekrety. Nie miał ochoty jej się zwierzać, nie tego szukał. Ale jej milczące towarzystwo w pewien sposób podnosiło go na duchu.
– Masz ochotę na sparring? – zapytała w końcu i aż zamrugał, zdziwiony propozycją. Nie czuł się na siłach, by z nią teraz walczyć, chciało mu się rzygać, w dodatku alkohol robił swoje i był pewien, że przewróciłby się przy większym zamachu, a nie zamierzał się przy niej tak ośmieszać.
– Innym razem – mruknął, patrząc niewzruszenie, jak przy stołówce robi się małe zamieszanie, tak jakby impreza miała przenieść się na zewnątrz. Jeszcze tego brakowało, chciał posiedzieć w ciszy i spokoju, bez tych rozwrzeszczanych kretynów.
Morgiana kiwnęła tylko głową, wstając i odchodząc. Alibaba patrzył za nią dłuższą chwilę, jak nie reaguje na żadne zaczepki, jak po prostu idzie na pole treningowe. Może ona musiała tak? Może wysiłkiem rozładowywała swoje emocje? Może też powinien tego spróbować, zamiast zastanawiać się nad tymi wszystkimi bzdurami, o jakich gadał mu Kouha.
Potarł palcami nacięcie jakie mu zrobił, czując, że przewala mu się w żołądku. Potrafiłby tak? Potrafiłby się skrzywdzić? Sam siebie? Potrafiłby pokonać tę… tę barierę? Nacisnąć tak mocno, na tyle mocno, by się zranić? Wyjął przypięty do paska nóż sprężynowy i rozłożył go, przyglądając się przez chwilę ostrzu. Dałby radę? Tak po prostu… po prostu przyłożyć i nacisnąć?
Szlag, nad czym on się zastanawiał, no nad czym?
Prychnął sam na siebie, składając nóż i ściskając mocno w pięści, oparł na dłoni brodę, przyglądając się, jak jego współtowarzysze hałasują przed stołówką. Chyba musi się przyzwyczaić do takich widoków. Chociaż może to i lepiej. Może to dobrze, że właśnie tak radzą sobie z frontem. Gdyby każdy chciał robić to tak, jak Kouha, wojsko z pewnością traciłoby połowę żołnierzy nie ruszając się nawet z obozu.
Oparł policzek na drugiej dłoni, otwierając znowu nóż i patrząc na niego. Spróbuje. Tylko raz, żeby potwierdzić, że to nie jest dla niego i że absolutnie nie znajduje w tym żadnego ujścia. A potem schowa ten nóż, wstanie i pójdzie wyśmiać Kouhę, mówiąc mu, że się mylił. Że nie wie wszystkiego, że Alibaba jest ponadto. Tak mu powie i szlag niech trafi wszystko, co ten miał dla niego w odpowiedzi.
Wziął głęboki wdech i przytrzymał powietrze w płucach, gdy wolno przejechał nożem po swojej dłoni. Przyjrzał się nacięciu i skrzywił się nieznacznie. Było delikatne, nawet nie krwawiło, ledwie draśnięta skóra. To nie był żaden dowód, nic, co by świadczyło, że w ogóle próbował. Odetchnął więc i spróbował ponownie, tym razem mocniej przyciskając nóż.
A potem zacisnął zęby i użył do tego siły.
Fakt, że był nieco już zamroczony alkoholem sprawił, że wystraszył się tylko trochę, widząc krew spływającą powoli po jego ręce, schodzącej na nadgarstek i kapiącej na trawę. To nie było nic wielkiego. Nic takiego przecież. I już się miał roześmiać, już miał pokręcić głową, że jest idiotą, że przecież to było oczywiste, że tak będzie, że nie był tak słaby. Dlaczego więc chciało mu się tak płakać? Nie, nie płakać. Chciało mu się wyć, chciało mu się krzyczeć rozpaczliwie, gdy tak patrzył na własną krew broczącą z rany. Ale cholera, przecież sam to sobie zrobił! Chciał tego! Nie chciał? Sam już nie wiedział, gdy wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w swoją dłoń, czując, że mimo wszystko ogarnia go takie przyjemne odrętwienie, taki chłodny spokój. Przymknął oczy i odchylił się nieco do tyłu, sadowiąc się wygodniej i po prostu starając się wyciszyć. Musi się uspokoić, musi wziąć się w garść. Spróbował i… i było dobrze, tak? Nie oszalał jeszcze, nie sfiksował jak Kouha, było dobrze!
Uchylił powieki i znowu spojrzał na nacięcie, zagryzając wargę. Było dobrze? Co on w ogóle mówił? Jak miało być dobrze, jak miało mu być dobrze z tym wszystkim?! 

sobota, 20 czerwca 2015

Rozdział IV

Rozdział późno, bo późno, nie chciało nam się i tyle, co będziemy kłamać. Hibari siedzi i czyta nowele, pozytywizm u niej pełną parą, tess. biedzi się nad licencjatem o źródłach finansowania, więc następna część gdzieś w przyszłości, mamy nadzieję, że nie tak odległej.
Poniższy rozdział chcemy zadedykować Maace za feelsy z Kouhą i w ogóle za słodkie komentarze. Smacznego!

~*~

Od rana padało. Nie pierwszy raz to deszcz fundował żołnierzom pobudkę. Ci co mieli szczęście i spali pod jakimś dachem tylko wyrywali się z czujnego snu. Ci, co tego szczęścia nie mieli i pełnili właśnie wartę, mogli tylko kląć na cały skurwysyński świat. Byli jeszcze tacy, których nie obudził ani deszcz, ani bolesne kopniaki. Niektórzy mieli ten przywilej, że czekali aż żołnierze się zbiorą, by móc ich nie raz bez śniadania posłać na ćwiczenia.
Kouha ziewnął szeroko, bawiąc się małym nożem. Miał pełną świadomość tego, że ktoś go obserwuje, jednak nie był w nastroju, żeby w jakikolwiek sposób zareagować. Zaczynał się nudzić. Potrzebował... rozrywki. Czegokolwiek, zanim nie będzie mógł znieść tego koczowania w obozie.
– Wyglądasz na niepocieszonego – odezwał się w końcu ten przeklęty Hakuryuu, jakby tylko się prosił, naprawdę się prosił, żeby Kouha coś zrobił. Użył swojego noża. Czy coś w tym stylu. – Słyszałem, że zabrali twoją nową zabawkę.
Kouha posłał mu rozeźlone spojrzenie i poczuł jeszcze większą ochotę, by zrobić mu krzywdę, gdy usta Hakuryuu wygięte były w oszczędnym uśmiechu.
– Zabrali – potwierdził, zastanawiając się, czy Hakuryuu zdąży zareagować, gdyby teraz się na niego rzucił, czy może jednak jest jeszcze zbyt śpiący.
– Trzeba było powiedzieć, że to twoje trofeum – poradził, uśmiechając się tak wkurzająco zza kubka z którego pił kawę. Hakuryuu zawsze pił tę gównianą lurę, gdy przebywali w obozie. Kouha nie pił. Była gówniana, a do tego źle działała na jego opanowanie. Wbił koniec noża w stół, przyglądając się Hakuryuu. Zdąży czy nie? Warto było zafundować sobie wbicie w ziemię dla wbicia tego noża w niego? Co za pytanie, oczywiście, że było warto.
– Powiedziałem. – Uśmiechnął się szeroko, mrużąc powieki. Hakuryuu nie wyglądał na specjalnie czujnego, gdyby był wystarczająco szybki, może nawet uniknąłby zmiażdżenia kręgosłupa... – Ale nie docenili jej wartości, a była taka piękna – westchnął dramatycznie, kątem oka przyglądając mu się w dalszym ciągu. Hakuryuu opierał mu się z zasady, ale gdyby wziął go z zaskoczenia?
– A oni na to? – zapytał tamten bez większego zainteresowania, cały czas spoglądając na niego znad kubka. Aromat tej paskudnej, najtańszej kawy drażnił go, naprawdę, nie miał pojęcia, jak można było pić taki syf.
Mimo to uśmiechnął się kącikiem ust, spoglądając Hakuryuu prosto w oczy.
– Że mogę sprawić sobie nową.
To trwało chwilę, zaledwie ułamek sekundy, jednak tak jak się obawiał, Hakuryuu był dostatecznie szybki, by uchylić się od ostrza. Nóż śmignął mu koło twarzy, powodując ledwie draśnięcie na policzku. To i tak było coś, zazwyczaj wychodził z takich akcji bez szwanku.
Westchnął głęboko, z ubolewaniem, siadając na stole, gdy pochylił się nad jego twarzą, oglądając zadrapanie. Hakuryuu nadal wyglądał na spokojnego i nieco nawet zmęczonego, ale tak jakby niespodziewany atak w ogóle go nie zaskoczył. Wiedział, że zostanie dźgnięty? Całkiem możliwe, w końcu znali się nie od dzisiaj. I to nie był pierwszy raz, kiedy no cóż, praktycznie próbował go zabić.
– Nie dzisiaj, Kouha – Hakuryuu uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie, odkładając kubek z kawą na blat stołu.
– Nie? – jęknął, opierając się swoim czołem o jego, patrząc mu z bliska w oczy. Zaraz zsunął się nieco niżej, muskając ustami zadrapanie, z którego zaczęła się sączyć krew. – No to może chociaż...
– Nie dzisiaj – powtórzył ze spokojem chłopak, podnosząc się z miejsca, a Kouha tylko popatrzył na niego z niezadowoleniem. To było za mało, zdecydowanie za mało. Potrzebował więcej rozrywki, więcej krwi, więcej bólu, więcej...
Uśmiechnął się perfidnie, widząc w tle swoje kochanie. Może blondyneczka będzie potrafiła go zabawić? Momentalnie stracił zainteresowanie Hakuryuu, który tylko pokręcił głową, chwytając kubek w dłoń i oddalając się, najpewniej by zamienić parę słów z dowództwem. I już, już miał zawołać swoją laleczkę, kiedy jednak wstrzymał się, spoglądając na niego uważnie zmrużonymi oczami.
A potem uśmiechnął się szeroko, widząc jego obandażowane dłonie.
Poczeka jeszcze trochę, był pewien, że wkrótce zabawa się rozkręci. Będzie cierpliwy, zaczeka. Oni wszyscy prędzej czy później tego szukają. Szukają jego. Kouha rozumiał tę potrzebę i pomagał zrozumieć to tym wszystkim jego słodkim owieczkom, które tak się wypierają i bronią, bo nie chcą zrozumieć, że pragną tego tak samo jak on. Ciepłej, szkarłatnej krwi, tego cudownego uczucia, tego wspaniałego bólu, tego…
Aż zadrżał, uśmiechając się szeroko, gdy jego słodki cukiereczek go zauważył i przez chwilę patrzył zaskoczony, żeby zaraz odwrócić się pospiesznie. Ach, on jeszcze nie wie, jeszcze nie rozumie, ale Kouha poczeka, będzie cierpliwy, da mu jeszcze trochę czasu. Żeby się rozsmakował, żeby sobie to uświadomił. Kouha będzie czekał w pobliżu.
– Mówię do ciebie, kurwa!
Spojrzał na stojącego przed nim Judala, który wyglądał na wkurzonego. Mówił coś do niego? Najwyraźniej, ale Kouhy to nie interesowało, najchętniej zrobiłby coś innego, coś zupełnie…
– A tobie co znowu? – Złapał go boleśnie za policzek i potarmosił bez krzty delikatności.  – Znowu molestujesz blondi? – Spojrzał tam, gdzie patrzył Kouha, a gdzie siedział blondyn, jedząc śniadanie.
– Hakuryuu mi odmówił – powiedział obrażony, uśmiechając się jednak, gdy tak przypatrywał się tym bandażom na dłoniach. Będzie cudownie, będzie tak wspaniale, Kouha o niego zadba, zaopiekuje się jego bólem, będzie im tak cudownie, tak rozkosznie, sprawi, że będzie chciał jeszcze więcej, tak go wypieści, że…
Dłoń Judala opadła na jego włosy.
– Uspokój się – warknął, zaciskając palce na jego głowie. – Za pięć minut masz, kurwa, zebrać cały oddział.
– W ten deszcz? – jęknął, ściągając sobie jego rękę.
– Tak, do cholery! Najpierw na tor przeszkód, a potem będziecie kopać jebane doły!
Westchnął ze smutkiem, zerkając jeszcze po raz ostatni na swoją blondyneczkę. Zabawi się z nią później, bo po minie Judala wiedział, że jeżeli zaraz nie zbierze oddziału, to ten jeszcze wymyśli mu jakąś chorą karę czy coś. Na przykład zabierze mu wszystkie noże.
Uśmiechnął się na samą myśl. Niemożliwe, miał ich tyle i były tak dobrze poukrywane, że Judal nigdy nie znajdzie ich wszystkich. Już w nieco lepszym humorze zagwizdał, obracając się na pięcie i wracając do swoich obowiązków.
Jeszcze trochę.


Spojrzał na swoje dłonie i zaklął.
Nie wyglądało to dobrze. Nie żeby celowo się kaleczył, bo to przecież nie tak, ale jakoś… zapomniał o tych ranach, nie dbał o nie za bardzo. A w dodatku na codziennych ćwiczeniach przybyło nowych. Skąd miał wiedzieć, że do rany wda się stan zapalny? Na polu treningowym cały czas panował brud i kurz, więc nie przejmował się skaleczeniami, skoro opatrunki i tak zaraz byłyby do niczego. Zresztą nie potrzebował się mazgaić nad kilkoma otarciami czy draśnięciami.
Z westchnieniem zaczął przemywać babrzące się rany wodą, odrzucając na bok zasyfione ropą bandaże. Ciekawe kiedy usłyszy, że zużywa ich za dużo i przestaną mu je wydzielać. Jak niektórzy to robili, że zawsze wszystko mieli, że dostawali dodatkowe racje żywnościowe czy inne przywileje? Uśmiechnął się krzywo. Domyślał się, jak mógł się podlizać, żeby i jego traktowano lepiej, ale kompletnie nie miał ochoty dawać dupy za miskę zupy.
– Paskudnie to wygląda – usłyszał pomruk przy uchu i prawie zszedł na zawał, odwracając się gwałtownie od beczki z wodą. Kouha stał przed nim z przekrzywioną głową, przyglądając mu się uważnie, nim chwycił jego dłonie w swoje, zbliżając je do oczu. – Całkiem zjebałeś. – Przesunął palcem po ropiejącej ranie, na co Alibaba syknął cicho. – Masz trzy minuty na przepłukanie tego syfu, potem chcę cię widzieć na polu treningowym. – Chłopak uśmiechnął się do niego tak… dziwnie, że nie miał ochoty zastanawiać się, co tamtemu chodzi po głowie.
– Tak jest – mruknął tylko, samemu spoglądając na swoje ręce i ponownie sięgając po wodę. A jak to dziadostwo już nigdy mu się nie zagoi, tylko będzie się syfić aż kompletnie odpadną mu dłonie? Jeszcze ten cholerny deszcz w niczym nie pomagał, miał wrażenie, że zaraz cały obóz utonie w błocie. Podstawił ręce pod lecącą z rynny wodę, czując, że jej zimno nieco znieczula ten gorący, pulsujący lekko ból. Dobrze, że rany nie były na tyle wielkie, by utrudniać mu robienie czegokolwiek. Gapił się przez chwilę na zaognione zadrapania, po czym poprawił kurtkę i wrócił do reszty oddziału, gdzie przez padający dreszcz Judal i Kouha wykrzykiwali rozkazy. Chyba naprawdę chcą ich zamęczyć na śmierć, skoro każą im rozkopać całe pole treningowe.
Bez słowa zabrał jeden ze szpadli, ciesząc się w duchu, że nie każą im tego robić gołymi rękami. Trącił ramieniem jednego z nowych, który oburzał się na bezsensowność takich działań. Lepiej dla niego, żeby zamknął mordę, zanim dostaną coś gorszego. Chłopak spojrzał na niego ze złością.
– Kop, do cholery – poradził Alibaba, stając koło Morgiany i wbijając łopatę w ziemię. Dziewczyna już pracowała, tak samo jak starsi w oddziale. Tylko nowi się ociągali, ale od tego był Kouha i Hakuryuu, którzy nie szczędząc uprzejmości, zaganiali ich do roboty.
Alibaba pracował w milczeniu nie reagując na skargi nowych, by czasem nie narazić się znowu czymś. Niech sobie radzą sami, jak się nie nauczą, zginą jako pierwsi. Tak samo jak ci z jego naboru. Nie wiedział, ile czasu już minęło, ile kopią, ani kiedy pierwsze pęcherze pojawiły się na jego dłoniach. Ani kiedy przestał ignorować ból, ani kiedy nie zwracał uwagi na śliski od krwi trzonek. Nie wiedział, kiedy padający, uciążliwy deszcz przestał mieć znaczenie. Nie tylko on to ignorował, Morgiana miała smugę krwi na własnym spoconym policzku, ale pracowała nadal, jej twarz nawet się nie skrzywiła w wyrazie jakiegokolwiek bólu czy słabości. Żadne z nich słowem nie zareagowało, gdy przyszło im zakopywać z powrotem wykopany dół. Nowi byli chyba zbyt zmęczeni, bo ich słabe protesty zostały błyskawicznie stłumione. Mimo wszystko Alibaba się cieszył, że jako nowy spał na dworze. To byłoby o niebo cięższe do przetrwania.
Uniósł głowę ocierając czoło z potu i padającego deszczu. Rozejrzał się wokoło i aż zamarł zdziwiony, dostrzegając zbliżające się postacie. Jasne włosy pułkownika Ja’fara rzucały się w oczy nawet w tej cholernej szarudze. Towarzyszył mu jeszcze jeden mężczyzna, którego wcześniej nie widział, a który wyglądał na wyjątkowo beztroskiego, gdy tak żywo gestykulował i chyba z czegoś się śmiał.
– Pracuj! – Mogriana trąciła go w nogę. – Patrzy na ciebie.
Alibaba drgnął i rozejrzał się, natrafiając spojrzeniem na Kouhę. Miał wrażenie, że ten typek obserwuje go coraz bardziej nachalnie i zaczynało go to naprawdę niepokoić.
Zerknął w bok, gdzie mężczyźni zatrzymali się przy Judalu i jeden z nich ze śmiechem walnął chłopaka w plecy. To na pewno nie był byle szeregowy, bo za coś takiego ten połamałby mu kości. Nie, to nie był żaden szeregowy, dopiero teraz dostrzegł odznaki generalskie. Co ten mężczyzna tu robił?! Spoglądał na nich krótką chwilę, nie patrząc nawet na Kouhę, który minął go razem z Hakuryuu, gdy podeszli do dowództwa. Zgarnął łopatą kolejną hałdę ziemi, wsypując ją do dołu i zerkając na nich spod mokrej grzywki, marszcząc brwi. Kouha wyglądał na ucieszonego, znowu klaskał, wieszając się Judalowi na ramieniu, jakby nic sobie nie robiąc z tego, że znajduje się przy nim ktoś tak wysoki rangą. Zresztą sam Judal wyglądał na zadowolonego, a Hakuryuu po prostu stał z lekkim uśmiechem, łapiąc Kouhę za kołnierz i odciągając go na bok.
– Front – mruknęła Morgiana i spojrzał na nią zaskoczony, unosząc brwi.
– Co?
– Mówię, że idziemy na front – powiedziała cicho, patrząc uważnie to na generała i pułkownika, to na pozostałą trójkę.
– Słyszysz, o czym mówią? – zmarszczył brwi, patrząc na nią z niezrozumieniem. Przecież byli kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt metrów dalej!
– Nie, ale widzę – odparła, wzruszając ramionami i poprawiając włosy, które zaczynały jej wpadać do oczu, by zaraz znów sięgnąć po łopatę. Sam też wrócił do roboty, im szybciej skończą to gówno, tym szybciej będą mogli coś w końcu zjeść i wysuszyć się po tym deszczu.
Front.
Jakieś dziwne zimno zalęgło mu się w żołądku. A więc idą na front. Znowu. Sam nie wiedział, co ta informacja w nim wywołała. Był zadowolony? Obojętny? A może się bał? Nie wiedział, ale za to czuł adrenalinę, która nagle napięła jego ciało.
Idą na front. Na front.
Żołądek ścisnął mu się boleśnie. Znowu będą zabijać, znowu ich życia będą wisiały na włosku, jeden precyzyjny strzał i kilkoro z nich może już więcej nie wrócić… Czy to możliwe, by kiedyś był w stanie się tym ekscytować? Tak jak oni? Tym całym zabijaniem?
Morgiana wyglądała na spokojną. Opanowaną. Czy ją to rusza? Czy zabijanie wywołuje w niej jakiekolwiek emocje? Wątpliwości? Czy nie myśli o niczym? Czy ludzie po drugiej stronie są dla niej ludźmi czy tylko celami do wyeliminowania?
Miała rację. Czekał ich front. Generał Sinbad sam ich poinformował. Liczył na dobrą akcję. Na rozprawienie się z wrogiem. Na uratowanie jakiejś biednej wioski. Są najlepsi. Dadzą radę. Wojsko na nich liczy.
Poczuł się jak prawdziwy kundel. Jak wojskowy pies, który biegnie tam, gdzie rzucą mu patyka. Ale czy nie po to tutaj przyszedł? By wypełniać rozkazy? By zwalczać tych, którzy krzywdzą niewinnych?
Cieszył się w duchu, że dane było im się umyć w ciepłej wodzie. Oczywiście kto poszedł pierwszy pod prysznic i miał to szczęście. Ci najbardziej obijający się mieli, cóż, pecha.
Alibaba nie poszedł na kolację. Jego ręce, jak się okazało, wymagały jego jak najszybszej interwencji. Zresztą nie tylko jego, połowa z żołnierzy zostawiła sobie skórę na łopatach, dlatego nie musiał się upokarzać i iść znowu do medyków jak płaczące dziecko. Jeden z żołnierzy przyniósł, co potrzeba i Alibaba zabrał ze sobą bandaże i jodynę, żeby spróbować doprowadzić ręce do stanu używalności, zanim wyruszą na front.
Siedząc przed wspólną stołówką polał kawałek gazy jodyną i przetarł wszystkie skaleczenia i otarcia. Aż zasyczał, czując szczypanie. Ale w jakiś sposób ten dziwny ból go uspokajał. Jego żołądek nie wypełniała ta dziwna pustka na myśl, że znowu idzie na front. Mógłby po prostu skupić się na tym, że go boli, że piecze, że musi coś z tym zrobić, by nie było takie uciążliwe, takie…
Wzdrygnął się, czując obejmujące go w pasie ręce i policzek przytulony do ramienia. Obejrzał się szybko i nie mógł powstrzymać cichego przekleństwa na widok Kouhy, który spoglądał na jego ręce, marszcząc lekko brwi, w końcu samemu łapiąc za gazę.
– Co robisz? – wyrwało mu się, gdy tamten usiadł naprzeciwko niego, sięgając po jodynę i do tego wyciągając z kieszeni jakąś maść w małym słoiczku. Skąd…
– Od lekarzy – powiedział, jakby czytając mu w myślach, ujmując dłonie Alibaby w ręce, głaszcząc je delikatnie kciukami, nim przetarł je powoli gazą. Zignorował jego pytanie, zajęty skaleczeniami. – Rany szybciej się zagoją.
– Chyba nie chcę wiedzieć, jak ją zdobyłeś – mruknął niechętnie, mając straszną ochotę wyrwać mu się i wrzasnąć, że sam potrafi to zrobić, że sobie poradzi i że najlepiej by było, gdyby ten psychol zostawił go w spokoju.
– Zawsze dostaję u nich to, czego potrzebuję. – Kouha uśmiechnął się lekko, sięgając po słoik i powoli rozsmarowując grubszą warstwę specyfiku na jego ranach. Zmarszczył się lekko; piekło, ale było do zniesienia.
Dlaczego mu pomagał? Na jego ustach nie było tego psychicznego, przerażającego uśmiechu, jaki gościł na nich zawsze przy widoku krwi. Ale fakt, może te zaropiałe, babrające się i lekko zielonkawe ręce nie wywoływały najmilszych odczuć, może nawet Kouha był w stanie opanować podniecenie przy takich ranach.
A potem chłopak podniósł na niego oczy i ich spojrzenia spotkały się. Nie wiedział, ile siedzieli tak w milczeniu, gdy Kouha po prostu gładził delikatnie jego dłonie, przesuwając po nich palcami, pomagając maści się wchłonąć, nim w końcu uśmiechnął się szeroko, pochylając się i muskając jego usta swoimi.
– Potrzebujesz – zamruczał w jego wargi, ściskając nieco mocniej jego ręce, nie pozwalając mu się odsunąć, gdy znów go pocałował.
– Co ty… – Alibaba próbował się wyszarpnąć, krzywiąc się i zaciskając dłonie w pięści, jednak tamten przyciągnął go bliżej siebie, dotykając ustami jego ucha.
– Potrzebujesz bólu tak, jak ja potrzebuję krwi… – usłyszał ten miękki, niemal kojący szept. – Zabawmy się, skarbie, zajmę się tobą, będzie nam dobrze, tak cholernie dobrze, kochanie, obiecuję…
Alibaba mógł przysiąc, że na kilka minut zapomniał, jak się oddycha. Co on właśnie…
– To jest piękne – wyszeptał i pogładził jego szyję palcami aż Alibaba zadrżał. – Gdy dajesz temu upust. Ból jest taki piękny. – Pocałował jego ucho, parząc je ciepłym oddechem. – Poczułbyś ulgę, coś, czego nie da ci nawet seks… – Spojrzał mu w oczy i Alibaba nie wiedział, czemu nie wstał, czemu nie odszedł, czemu w dalszym ciągu siedział i patrzył w jego oczy, kompletnie niezdatny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Dlaczego go nie odtrąca? Czemu nie odepchnął, nie kazał przestać, zostawić się w spokoju…?
Kouha przycisnął wargi do jego ust na krótki moment i do Alibaby z przerażeniem dotarł fakt, że po plecach przebiegł mu dreszcz i to bynajmniej nie obrzydzenia.
– Wiem, czego szukasz – wyszeptał Kouha, patrząc na niego z bliska, nieco bardziej gorączkowo. Aż pojawiła mu się gęsia skórka, gdy chłopak tak gładził jego dłonie i nadgarstki. – Dam ci to, jeżeli chcesz, pomogę ci z bólem, będzie ci tak dobrze, cudownie… Zobaczysz…
– Nie chcę – wydyszał w trudem, walcząc ze sobą, by nie wyrwać rąk z jego dłoni.
Kouha uśmiechnął się pod nosem i Alibaba wiedział, że chłopak mu nie wierzy. Dlaczego? Przecież nie domagał się bólu, cholera, nie ciął się, nie robił sobie krzywdy, nie… Przełknął ciężko ślinę, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Dlaczego nie wstał jeszcze i nie odszedł?
– Chcesz, kochanie – zamruczał, rozciągając usta w uśmiechu. – Szukasz tego, ja to wiem, widzę… – Musnął palcem jego wargę, która goiła się po ostatnim treningu, na którym oberwał. Czy on właśnie… czy… Alibabą aż wstrząsnęło to, co sugerował.
– Jesteś chory – wychrypiał, nagle jakby odzyskując czucie w rękach, gdy odsunął go gwałtownie od siebie. – Lecz się, pedale! – warknął spanikowany, na co Kouha tylko uśmiechnął się słodko, jednym szybkim ruchem wyciągając mały nożyk z kieszeni kurtki. Pochylił się nad nim i przeciągnął ostrzem po policzku chłopaka, w oka mgnieniu tworząc niewielkie zadrapanie. Aż roześmiał się cicho, z rozkoszą, podnosząc się z ławki.
– Na razie to tyle – wyszeptał, z uśmiechem patrząc, jak Alibaba dotyka policzka, po którym ściekło kilka kropli krwi. – Będę na ciebie czekać, skarbie.
Chłopak zaklął, patrząc na niego ze złością, zaciskając wargi. Cholera jasna, jakby nie miał dość ran, to jeszcze musiał spotkać tego psychopatę, który mu dołoży kilka nowych! Jak w ogóle mógł tak mówić, jak mógł sugerować coś takiego? Że niby ból mu pomoże?! To było chore!
Jednak Kouha nic sobie nie robił z jego oburzenia, gdy obdarzył go swoim najszczęśliwszym, a zarazem najbardziej psychicznym uśmiechem, po czym odwrócił się i odszedł. Alibaba spojrzał tępo na swoje dłonie; miał nadzieję, że dość szybko się zagoją, westchnął, sięgając po bandaże i zaczynając się nimi owijać. Zauważył na ławce przed sobą ten słoiczek z maścią. Zostawił mu go? Niepotrzebnie, dałby sobie radę i bez tego, ale… taka pomoc nie zaszkodzi. Psychopatów należało wykorzystywać, pomyślał ze złością, opalać się w ich psychozie, ale nie dać się spalić.
I postanowił trzymać się tej myśli.


Alibaba kołysał się bezwiednie, siedząc w wojskowym samochodzie, który wiózł ich na kolejną misję. Ściskał w dłoniach chłodny karabin, czując, jak zarazem go przeraża i przynosi mu ulgę świadomość, że go ma, trzyma. Przełknął głośno ślinę, starając się pobierać rozproszone myśli, jednak strach, i nie ukrywał tego przed sobą, ściskał boleśnie jego żołądek. Może to z powodu tej misji? Tych wspomnień, które go naszły? To wszystko zbyt przypominało sytuację, w której już raz zawiódł i pozwolił zginąć niewinnym osobom. Teraz mają odbić jakąś wioskę, uratować dorosłych i dzieci zwłaszcza, przyświecał im taki piękny cel… Jednak Alibaba wiedział, że to wszystko tak pięknie brzmi, że tak naprawdę nikt się nie przejmuje pojedynczym życiem żadnego człowieka czy dziecka, że tak naprawdę liczą się suche fakty, parametry misji – odbić wioskę, zminimalizować straty, wybić wszystkich wrogów. To brzmiało tak prosto, tak łatwo…
– Myślisz, że ktoś jeszcze żyje?
Aż drgnął i popatrzył na siedzącą obok Morgianę. To była rzadkość, że sama się odzywała, a już zwłaszcza o coś pytając. Przede wszystkim o takie rzeczy.
– Ludzie w wiosce? – mruknął, prostując się i ściskając mocniej karabin. Jego dłonie miały się całkiem nieźle, ciągnęły lekko, ale dało się z tym żyć, cokolwiek dał mu Kouha, pomogło.
– Mhym. Nie sądzisz, że mogli zabić już wszystkich?
Alibaba zerknął na nią kątem oka. Jej twarz, tak jak zawsze nie wyrażała niczego, więc zastanowił go fakt, czemu o tym myślała. Czemu tak ją to… do tej pory nie wyglądała na człowieka, który ma jakiekolwiek wątpliwości.
– Nie dowiemy się, póki nie sprawdzimy – stwierdził.
– Tam, skąd pochodzę, jeńców bierze się w niewolę – powiedziała cicho, spoglądając w stronę drzwi, mrużąc lekko powieki. – Chyba lepiej było dla nich, by byli martwi.
Alibaba spojrzał na nią z lekkim zaskoczeniem, jednak był zbyt przejęty swoim strachem, by drążyć dalej ten temat. Martwi czy nie, musieli się tam udać i wyściełać drogę trupami.
Spojrzał na swoją broń. Ostatnim razem go nie zawiodła. Miał nadzieję, że tym razem też tak będzie. I że tym razem da sobie radę sam ze swoją psychiką, pomyślał gorzko, z niechęcią wspominając seks z własnym dowódcą. Nigdy więcej nie dopuści do czegoś takiego.
Odetchnął głęboko, przymykając oczy, starając się skupić i drgnął, gdy Morgiana potrząsnęła lekko jego ramieniem.
– Coś jest nie tak – powiedziała cicho i podniosła się z miejsca. Aż napiął się na jej słowa. – Krew – wyjaśniła, marszcząc brwi. – I smród spalenizny. To nie powinno...
Urwała, gdy samochód zatrzymał się tak gwałtownie, że Alibaba z trudem ją złapał. Ścisnęło go ze strachu, gdy usłyszał krzyk na zewnątrz samochodów i salwę z karabinu. Dziewczyna nie wahała się ani chwili, gdy dopadła do drzwi i uchyliła je, zaraz cofając się pospiesznie, gdy pod jej nogi upadł postrzelony żołnierz. Ściągnęła więc tylko karabin z ramienia i nie oglądając się na nikogo, po prostu wyskoczyła.
To był jeden z tych momentów, których nienawidził. Kiedy ćwiczenia zdawały się na nic, kiedy zaczynał się wkradać chaos, a każdy walczył o swoje życie. Alibaba skłamałby mówiąc, że nie spanikował, że broń wcale nie drżała w jego dłoniach. Mimo to podniósł się i z cichym przekleństwem opuścił ich wóz.
Żołnierze posyłali salwy strzałów w stronę ściany drzew, osłaniając przy okazji swoich kolegów. Alibabie mignęły różowe włosy Kouhy na czele atakujących, jednak nie miał okazji przyjrzeć się temu bliżej, bo zaraz schował się za samochodem, gdy kula śmignęła koło jego twarzy.
Szlag. Najwyraźniej ktoś zaatakował ich wcześniej i nawet nie zdążyli dojechać do celu. Kilka samochodów zatrzymało się gwałtownie bokiem, tworząc barykadę dla żołnierzy. Kule rozbijały się o auta i Alibaba miał wrażenie, że na niewiele one się im już przydadzą.
– Znaleźć sobie czystą pozycję do strzału! – wykrzykiwał rozkazy Judal. – Hakuryuu zbierz grupę i idź za Kouhą, będziemy was osłaniać!
Alibaba przykucnął przy masce samochodu, trzymając karabin w gotowości. Rozkazy były dobre, wśród pustki jaka panowała w jego głowie. Przynajmniej wiedział, co ma robić, a nie stać jak idiota.
– Zmieciemy ten pieprzony patrol! – warknął Judal, mierząc w stronę drzew, gdzie biegł Hakuryuu z kilkoma żołnierzami.
Alibaba słyszał krzyki i strzały z oddali i miał szczerą nadzieję, że to ich strona wygrywa. Nie byłoby dobrze, gdyby stracili ludzi zanim w ogóle dotarli by do celu. Rozejrzał się w około patrząc na czujnych żołnierzy, dostrzegając kilku nowych, którzy wyglądali, jakby zobaczyli ducha czy coś w tym stylu. Sam też tak wyglądał na pierwszym froncie? Z pewnością, jeżeli nie gorzej. Minuty wlekły się nienormalnie, gdy trwali w gotowości, napięci jak postronki. Widział, że jeden nieopatrzny ruch, a czyjeś nerwy nie wytrzymają i karabiny zaczną strzelać. Alibaba przełknął ciężko ślinę, gdy strzały ucichły i był pewien, że nie tylko on z takim napięciem patrzy między drzewa.
Aż odetchnął w ulgą, gdy dostrzegł machającego im Kouhę. Ten chłopak był wariatem, tak wystawiając się na ich celowniki. Opuścił własny karabin, żeby przypadkiem z tej ulgi nie zrobił czegoś głupiego. Aż bolały go ramiona od tego napięcia w jakim trwał przez kilka minut.
– Cały oddział wyeliminowany! – zawołał do nich Kouha, a coraz więcej żołnierzy pojawiało się za nim.
– Zbiórka! – wydarł się Judal, zeskakując na maskę samochodu tuż przed nosem Alibaby. – Robimy przegrupowanie! Za blondi zbiórka!
Alibaba zdusił przekleństwo, patrząc ze złością na Judala, gdy reszta oddziału zbierała się koło niego. Nawet tutaj nie mógł sobie darować? Chwilę później dołączyli do nich Kouha i Hakuryuu ze swoimi grupami. Miał ochotę zrzucić Judala z tego auta, gdy aż się w nim gotowało, jak na niego patrzył.
– Jakieś straty? – rzucił brunet w stronę Kouhy, na co ten tylko wzruszył ramionami.
– Dwóch – powiedział, poprawiając hełm na głowie.
– Kto? – wyrwało się Alibabie zanim zdążył się powstrzymać. Judal zmierzył go ostrym spojrzeniem, wściekły że przerywa, ale Kouha tylko uśmiechnął się do niego, kręcąc głową.
– A skąd mam wiedzieć? – zapytał, patrząc na niego z rozbawieniem. – Już ich nie ma, więc jakie ma znaczenie, jak się nazywali?
Nadal ciężko było mu to znieść. Nie mógł uwierzyć, że kiedy sam padnie na polu bitwy, to nikt nie będzie wiedzieć, jak ma na imię. Że pewnie dowiedzą się dopiero dłuższy czas później, zgarniając trupy, kiedy ktoś wysili się na tyle, by sięgnąć po jego nieśmiertelnik. O ile w ogóle znajdą jego ciało. To wydawało się wręcz absurdalne, że każdy z nich pomyśli co najwyżej „Och, blondi odpadła”. Upokarzające i przerażające jednocześnie.
– Dobra, skoro już popłakaliśmy nad truchłami – zadrwił Judal, mierząc ich wszystkich spojrzeniem – to idziemy, kurwa, dalej. Wysadziło nas kawałek wcześniej niż chcieliśmy, ale nic nie szkodzi. – Upewnił się, że wszyscy go słuchają i uśmiechnął się kpiąco. – Idziemy grupami, Kouha, twoja leci pierwsza. Ale jak się kurwa zgubisz z tymi niedojdami, to cię zapierdolę, słyszysz? – Kouha wyszczerzył się do niego tylko, salutując wyjątkowo niedbale. – Potem idzie Hakuryuu i na koniec idę ja. – Kucnął na masce auta, znajdując się niemal oko w oko z Alibabą, uśmiechając się do niego szeroko. – I przykro mi, blondi, ale dzisiaj mi nie possiesz. Zamieniasz się z naszą rudą dziwką i idziesz do oddziału Haku. 
Bliższe i bardziej zaznajomione w frontem jednostki gruchnęły śmiechem, gdy Alibaba poczerwieniał na twarzy, ściskając mocno karabin w rękach. Morgiana stała niedaleko, jednak nie wyglądała na przejętą czy zdenerwowaną określeniem, jakim rzucił w nią dowódca, po prostu skinęła w milczeniu głową. Kiedyś zapierdoli tego gnoja. Już nie wiedział, co jest gorsze, uwaga, jaką poświęcał mu Kouha, czy drwiny Judala. Cieszył się, że Judal przydzielił go do Hakuryuu, może chociaż on sobie daruje te wszystkie durne odzywki i zachowania. W każdym razie wyglądał na jedynego poważnego w tej grupie.
Usta Judala rozciągnięte były w szerokim uśmiechu i wyglądał, jakby tylko czekał aż Alibaba się odezwie. Nie zrobi tego. Za cholerę. Nie da mu możliwości, by sobie z niego kpił.
– Będziemy w stałym kontakcie. – Judal stanął, patrząc na nich z góry. – Uważajcie jak będziecie się przemieszczać, mogą posyłać więcej patroli. I lepiej, żeby za szybko nie dowiedzieli się o naszej obecności.
– Znamy ich ilość? – odezwał się Hakuryuu, marszcząc brwi. Alibaba poczuł ciarki na plecach. Hakuryuu wyglądał… przerażająco, gdy był taki skupiony na misji.
– Nie, dowództwo nic na ten temat nie wie. Ale mamy się spodziewać wszystkiego, skoro opanowali całą wioskę. Jeszcze jedna rzecz. – Rozejrzał się uważnie po wszystkich obecnych. – Nie zabijamy cywilów. Dowództwo życzy sobie jak najmniejszych strat, zrozumiano?
Żołnierze wydali z siebie potakujący pomruk, a Alibaba wolał się nie zastanawiać, dlaczego Judal wygląda, jakby nie był tym wcale zachwycony. Przyglądał się bez słowa, jak drużyna Kouhy odchodzi i po chwili znika między drzewami. Hakuryuu machnął na swoich i Alibaba podążył za nimi, wchodząc do lasu w nieco innym miejscu niż Kouha.
– Nasz cel jest na północnym wschodzie – odezwał się Hakuryuu, idąc na czele ich grupy. – Jeżeli ktoś się zgubi, nich tam podąża. Jeżeli spotkacie jakiegoś wroga, macie go zabić. Każdy uciekinier podniesie alarm, a tego chcemy unikać jak najdłużej.
– Zaatakujemy od razu? – odezwał się jeden z żołnierzy i Alibaba zaraz spojrzał na Hakuryuu, czekając na odpowiedź.
– Nie. Zasadzimy się i będziemy obserwować, wyślemy zwiad, czy ja mam was uczyć podstaw? – Spojrzał na pytającego chłopaka tak lodowatym spojrzeniem, że aż Alibaba poczuł dreszcze przerażenia pełznące po kręgosłupie. Może to wcale nie był najlepszy pomysł, by znaleźć się w grupie Hakuryuu?
Nie, nie może tak myśleć. Musi mu zaufać. Może i miał problemy z wiarą w Kouhę czy Judala, ale Hakuryuu zdawał się być rozsądny.
Sam nie wiedział, ile tak przesuwali się ostrożnie, w milczeniu, nim Alibaba nie dostrzegł błysku wśród ściółki leżącej na ziemi. Momentalnie się zatrzymał i chwycił Hakuryuu za ramię.
– Stójcie! – syknął na tyle głośno, by go słyszeli, ale by jednocześnie nie poszło dalej echo. Tamten spojrzał na niego przez ramię, mrużąc oczy.
– Co jest? – rzucił ostro, chcąc zrobić jeszcze jeden krok, ale Alibaba go przed tym powstrzymał, sycząc cicho i kręcąc głową.
– Miny – rzucił tylko, wskazując brodą najbliższej leżący obiekt o puszkowatym kształcie.
Leżały dobrze ukryte wśród liści i gałązek, ciężko było je zauważyć, to fakt, mimo to Hakuryuu zdawał się mieć naprawdę problem z odnalezieniem ich. Zwłaszcza że chciał znowu unieść nogę, robiąc krok w przód, więc Alibaba tylko z sykiem go powstrzymał, nagle zdając sobie sprawę z tego, co jest grane.
– Ty nie widzisz – powiedział cicho, na tyle cicho, by nikt inny go nie słyszał. Czuł napięcie ramion u chłopaka, gdy ten nie patrzył na niego, nadal uważnie lustrując podłoże. Sam nie wiedział, co to nagłe odkrycie w nim wywołało. To było współczucie dla niego czy lęk, że mimo to miał ich poprowadzić?
– Na lewe – mruknął w końcu, spoglądając na niego. Alibaba zapatrzył się w to jaśniejsze oko. No tak, jak mógł tego wcześniej nie zauważyć, przecież takie poparzenia nie mogły zostawić bez szwanku tak wrażliwej części ciała jak oczy.
Odetchnął głęboko, wahając się tylko chwilę, nim ostrożnie go minął. Światło było paskudne, wśród drzew było ciemno, więc jeżeli nie chcieli umrzeć od wybuchów, to ktoś ich musiał poprowadzić. Nie zdążył jednak zrobić kroku, gdy Hakuryuu złapał go boleśnie za ramię. Alibaba przełknął ślinę, gdy to świdrujące spojrzenie wbiło się w niego tak natarczywie. Przez chwilę przebiegło mu przez myśl, że Hakuryuu jest wściekły, że odkrył jego słabość,  że podważa jego autorytet…
– Lepiej, żebyś nas nie zabił – powiedział lakonicznie, puszczając jego rękaw.
Alibaba chrząknął nerwowo, mając wrażenie, że nie, Hakuryuu nigdy nie przestanie go przerażać.
Hakuryuu spojrzał na swoich żołnierzy, omiatając ich twardym spojrzeniem.
– Od teraz musimy uważać jeszcze bardziej, wszędzie wokoło są miny. – Cichy szmer przebiegł między żołnierzami. – Nie muszę tłumaczyć, co się stanie, jeżeli ktoś ją uruchomi. Mamy nie dać się zabić i odkryć. Jeżeli ktoś uruchomi minę, będzie miał szczęście, że to nie ja go zabiję. – Hakuryuu spojrzał na Alibabę i ten aż się wzdrygnął. No co, kurwa, przecież nic nie zrobił, nie zamierzał dać się zabić! Nikomu! – Jak się nazywasz? – spytał szorstko i Alibaba aż zamrugał.
– Saluja – wyjąkał.
– Warunki są kiepskie, dlatego Saluja nas poprowadzi, pierwszy je dostrzegł, więc zdamy się na niego.
Nikt nie zaprotestował, żołnierze kiwnęli głowami, a Alibabie zrobiło się słabo. Jedna jego pomyłka i cały oddział pójdzie do piachu…
– Macie mieć oczy dookoła głowy, lepiej, żebyśmy niczego nie przegapili. Ruszaj – spojrzał na Alibabę, popychając go. Czując coraz większy strach z odpowiedzialności za tych wszystkich ludzi, Alibaba zaczął iść, wpatrując się uważnie w ziemię. Cholera, jak oni to robili? Jak robili to, że dowodzili tyloma ludźmi, tylu ginęło na misjach, a ich to nie wzruszało?
Zrobił parę niepewnych kroków. Dostrzegaj, zauważ, powtarzał sobie w myślach, żałując że nie jest Morgianą, której zmysły zdawały się być wyostrzone jak u zwierzęcia. Myśl, gdzie sam by założył minę? Jak ją ukrył? Z cała pewnością założyłby kilka na... Podniósł wzrok i zaklął, widząc czujniki przypięte do drzew. Intuicja go nie zwiodła.
– Nie dotykajcie drzew – powiedział, zerkając na nich przez ramię. Kilku nowych żołnierzy wzdrygnęło się, jakby nie spodziewając się niebezpieczeństwa wpiętego w korę. Spojrzał na Hakuryuu i poczuł, że robi mu się autentycznie słabo z przerażenia, gdy ten rzucił mu to swoje lodowate spojrzenie. Nie w głowie mu było poczucie dumy, że może w końcu ktoś zapamięta jego nazwisko; dla tego człowieka chyba wolał pozostać niewidzialny. Zadrżał, słysząc dalej na zachód wybuch. Przymknął na chwilę oczy, starając się zapanować nad trzęsącymi się rękoma. Ktoś nie miał tyle szczęścia co oni.
– Pospieszcie się – warknął Hakuryuu i Alibaba mimo wszystko przyspieszył kroku, wciąż czujny i napięty, przesuwając wzrokiem po liściach i gałęziach. – Teraz to już kwestia czasu, nim nas znajdą – dodał, idąc idealnie po śladach Alibaby.
– I zabiją – mruknął ktoś z nowych i chłopak aż zacisnął zęby. Gdyby Judal coś takiego usłyszał, skopałby ich wszystkich po dupach za bycie tchórzami, nie bacząc na to, że są pośrodku pola minowego.
– Jak ci tak spieszno do piachu, to idź zastąp Saluję – warknął tylko Hakuryuu, a Alibaba mimo wszystko westchnął. Ile by dał, by ktoś go zmienił, by nie musiał być za nich odpowiedzialny.
Szli przez dłuższą chwilę w kompletnym milczeniu i Alibaba zastanawiał się czy reszta też tak jak on nasłuchuje jakiś wybuchów czy strzałów. Nic jednak się nie działo, panowała kompletna cisza i miał nawet wrażenie, że czuje lekką panikę, tak jakby ktoś na nich czekał, jakby….
Zatrzymał się gwałtownie, czując, jak dudni mu serce. I co teraz, co…
– Co ty robisz? – syknął zniecierpliwiony Hakuryuu, gdy Alibaba przykucnął.
– Chodź tu – powiedział cicho, rozglądając się dyskretnie i aż serce w nim zamarło, gdy dostrzegł ruch między konarami drzew. – Pospiesz się – ponaglił go, bo jeszcze chwila, a zaczną wyglądać podejrzanie. Hakuryuu kucnął z miną, która nie wieszczyła nic dobrego. – Obserwują nas – wyszeptał pospiesznie, a Hakuryuu aż zamarł. – Na drzewach. Widziałem jednego. Nie patrz teraz.
– Wiem – mruknął cicho Hakuryuu. – Zdejmiemy ich.
Alibabie utknęło w gardle pytanie, czy da radę… Ale w końcu chyba nie byłby w wojsku, gdyby jego wada była tak poważna, prawda? Szlag…
– Poprowadź resztę, pójdę na końcu – mruknął, wskazując coś i Alibaba popatrzył tam, wiedząc, że ten gest nic nie znaczy. – Bądź czujny. – Wstał, informując żołnierzy, by byli jeszcze bardziej uważni, pluskwy są wszędzie. Alibaba nie wiedział, na ile zrozumieli przekaz, ale po minach niektórych wiedział, że doskonale zrozumieli, co Hakuryuu ma na myśli. Alibaba zacisnął spocone dłonie na karabinie, prowadząc oddział i mając paskudną, przerażającą świadomość tego, że wystawiają się na czysty strzał.
Aż kucnął, unosząc karabin, gdy znienacka rozległy się salwy z karabinów. Rozejrzał się błyskawicznie, lecz to nie oni byli atakowani. Ktoś z trzaskiem łamanych gałęzi spadł na ziemię. Obejrzał się w tył, gdzie Hakuryuu i trzech innych żołnierzy trzymało uniesione karabiny. Przestał się zastanawiać, czemu Hakuryuu jest właściwie zastępcą Judala i czemu wszyscy się go tak boją. Był przerażający, gdy trzymał karabin i zabijał. I gdy był tak nienormalnie skuteczny.
– Jesteśmy już niedaleko – odezwał się Hakuryuu, opuszczając karabin. – Wyślemy zwiad, reszta tutaj poczeka. – Przycisnął palce do ucha, marszcząc brwi. – Rozumiem… Sprawdzimy z naszej strony i wkroczymy.
Alibaba patrzył na niego dłuższą chwilę, zaniepokojony nieco jego mimiką. Hakuryuu rzadko kiedy okazywał niezadowolenie, złość czy irytację, ten zmarszczony wyraz twarzy wcale nie zapowiadał najlżejszej misji. Przełknął więc nerwowo ślinę, zaciskając palce na karabinie, gdy ten na niego spojrzał, przywołując go gestem ręki.
– Pójdziesz i sprawdzisz teren – polecił mu cicho, patrząc mu w oczy, aż przytaknął w milczeniu, sztywno wyprostowany. – i wrócisz tutaj, jasne?
W pierwszej chwili pożałował, że odsłonił się z tym, jak dobrze radzi sobie w obecnych warunkach, zaraz jednak zganił się w myślach. Jeżeli było coś, co tylko on mógł zrobić, a raczej – co może zrobić najlepiej, to po prostu wykona rozkaz.
Hakuryuu patrzył na niego jeszcze dłuższą chwilę, jakby chciał coś dodać, ale jednak zrezygnował, wykonując ręką jakiś dziwny, nieokreślony gest.
– Nie daj się zabić – mruknął w końcu, na co Alibaba tylko skinął głową, zaraz odwracając wzrok tam, gdzie mieli podążać dalej. Wziął głęboki wdech; da radę, musi dać sobie radę.
Mimo wszystko z wdzięcznością przyjął fakt, że nie szedł tak zupełnie sam, mając u boku jakichś dwóch żołnierzy, których imion nawet nie znał. Nie spieszył się, wiedząc, że w tej chwili nie jest już tak osłaniany jak wcześniej, że nikt nie przyjdzie mu z pomocą i był po prostu zdany na siebie. Każdy szelest sprawiał, że jeszcze bardziej się spinał, podenerwowany ciszą panującą wokół. Już chyba wolałby, żeby coś się działo. Żeby usłyszał jakiś huk, jakiś wystrzał z karabinu. A ta cisza… była straszna. Było w niej coś takiego, co sprawiało, że jego wnętrzności zaciskały się w bolesny supeł i utrudniały przeanalizowanie sytuacji.
Otworzył szerzej oczy, czując swąd dymu. Byli w lesie. Jeżeli gdzieś tu jest podłożony ogień, to może się naprawdę źle skończyć. Powinien wrócić i zaalarmować Hakuryuu? Iść dalej? Sam nie wiedział. Przygryzł wargę, robiąc kilka kolejnych kroków. Cholera, dlaczego było tutaj tak cicho? Mimo wszystko nie widział żadnego błysku, który w jakimkolwiek stopniu mógłby zaalarmować go o ogniu. Co jest grane?
– Ta wioska musi być niedaleko – odezwał się jeden z żołnierzy, rozglądając się nieco nerwowo.
– Skąd wiesz? – Zmarszczył brwi, zerkając na towarzysza.
– Gdyby palił się las już byśmy to widzieli, nie byłoby tak cicho.
– Podpalili wioskę? – odezwał się drugi. – To może już nikogo tam nie ma?
Wymienił spojrzenia z tym pierwszym. Kojarzył go z nowego rekruta i był lekko zaskoczony jego podejściem, tym, że najwyraźniej już rozumiał... Sam Alibaba przestał się już chyba łudzić. Wystarczył mu jeden front? Jeden front, by nie liczyć na to, że misja może mieć jakieś pozytywy? Nie wiedział, czy ma się z tego cieszyć, czy może jednak wcale nie. Faktem za to było, że nie ma co liczyć, że wioska będzie opustoszała.
– Idziemy dalej i się przekonamy – stwierdził,  klucząc między drzewami. Szli przez chwilę w milczeniu i dopiero po jakimś czasie Alibaba zaczął słyszeć niewyraźny zgiełk, a zapach spalenizny był coraz intensywniejszy. Więc to jednak wioska płonęła? Szlag, co tu się działo? Co powinni zrobić, co...
– Przerzedza się las.
Alibaba też to zauważył,  teraz powinni być bardziej czujni.
– Rozdzielamy się – zadecydował. – Mniejsza możliwość, że ktoś nas zauważy. Robimy krótki zwiad i wracamy tutaj.
Jego towarzysze skinęli głowami i każdy ruszył w innym kierunku. Alibaba szedł przed siebie z czujnością, mając wrażenie, że jego nerwy są napięte jak postronki, że jeden ruch i wystrzeli cały magazynek.
Wioska faktycznie płonęła, wyszedł na tyłach jakiegoś budynku, który trawiony był przez ogień. Rozglądał się niemal paranoicznie, jednak nie zamierzał dać się zabić, na pewno nie tutaj i nie teraz. Zerknął zza budynku i aż żołądek podjechał mu do gardła. Wszędzie walały się zmasakrowane trupy kobiet, mężczyzn, starców... Dopiero po chwili dostrzegł między nimi płaczące dzieci. Chociaż tyle dobrego, ten widok żywych dzieci dodał mu otuchy. Może jednak nie wszystko stracone, da radę kogoś uratować. Kogokolwiek. Jednak to, co miał przed oczami, to jakaś jedna wielka rzeźnia. Im dłużej przyglądał się ciałom, tym więcej szczegółów dostrzegał – liczne nacięcia na ciałach, porozwalane wokół kończyny, rozciągnięte na ziemi wnętrzności. Czuł, że robi mu się niedobrze. To nie były zwykłe obrażenia, jakich człowiek doznaje podczas wojny ani od broni palnej, ani od granatu. Wyglądały jak zrobione z rozmysłem, co napawało go skrajnym obrzydzeniem. Kto mógł zrobić coś takiego? I po co?
Przesunął się po cichu za następny budynek i zamarł, widząc kilku żołnierzy stłoczonych w małą grupkę, pochylających się nad czymś. Albo nad kimś. Nie byli z jego oddziału, o czym świadczyły różnice w umundurowaniu. Z tej odległości przynajmniej tyle mógł wyłapać, choć wciąż nie widział, co ich tak zaabsorbowało. Czuł jednak, że zamarzła mu krew w żyłach, gdy usłyszał przeraźliwy, kobiecy wrzask, zaraz stłumiony uderzeniem. Docierały do niego jakieś nieskładne pomruki i wyjąkane prośby czy błagania i mógł się tylko domyślać, co tam się dzieje.
Zacisnął zęby i rozejrzał się wokół. Powinien pomóc? Powinien iść dalej? Musi jak najszybciej wrócić do Hakuryuu. A tam była cała grupa żołnierzy, nie da im radę w pojedynkę, za nic w świecie. Czuł, że robi mu się sucho w ustach, gdy po prostu odwrócił wzrok i przesunął się za następny budynek, kontynuując zwiad, chociaż serce waliło mu jak młotem. Zostawił ją. Zostawił tę kobietę, której działa się krzywda, ale... ale co miał zrobić? I tak by jej nie uratował, nie miał jak. A nie mógł przecież położyć na szali powodzenia swojej misji, prawda? Musiał wrócić, nie mógł tutaj zginąć!
Zatrzymał się na chwilę i wziął głęboki wdech. Co powinien zrobić? Kiedyś zapewne bez myślenia rzuciłby się, by pomóc bezbronnemu. A teraz? O czym on w ogóle myślał?
Zamknął oczy, słysząc kolejny przeraźliwy wrzask, który zamarł w pół. A potem już nie było żadnego dźwięku. I może to było straszne, może i powinien się za to nienawidzić, ale... odczuł ulgę, że już nie musi się wahać. Że już wie, co ma robić dalej. Ta kobieta nie żyła i już nie musiał się martwić, że nie da rady jej uratować. Ścisnął w dłoniach karabin, dziwnie czując się ze świadomością,  że sprawia mu ulgę fakt, że go ma przy sobie. Że... Nie, lepiej dla niego jak nie będzie się pogrążał w takich rozważaniach. A już zwłaszcza wtedy, gdy jego życie wisiało na włosku.
Szybkim krokiem ulokował się za kolejnym budynkiem, przykucając i zerkając zza niego. Grupa żołnierzy załadowywała samochody, pokrzykując do siebie głośno. Alibaba dostrzegł, że na jeden z samochodów wprowadzani są skrępowani mężczyźni. Jeżeli ktoś zaczynał stawiać opór, był dotkliwie karany uderzeniami. Cichy szelest przykuł jego uwagę i uniósł karabin w gotowości. Odetchnął jednak, gdy okazało się,  że to jeden z jego kompanów. Chłopak przykucnął naprzeciwko niego, również zerkając zza rogu. Alibaba widział jak jego twarz się zmienia, jak tężeje i jak drga mu policzek. Mimo to był opanowany, nie wyskoczył z chęcią ratowania niewinnych, tylko tkwił w miejscu. Chłopak popatrzył na niego i przez chwilę wpatrywali się w siebie, dzieląc tę samą wściekłość na oprawców. Alibaba kiwnął głową w bok, na co tamten przytaknął, kierując się między drzewa.
Szli dużo szybciej, niż w stronę wioski, cały czas walcząc z uczuciem złości, obrzydzenia i podenerwowania, które kazało zaciskać palce karabinie tak, jakby lada moment miał umrzeć. I pewnie była to prawda, choć teraz podejrzewał, że większość wrogich jednostek jest już poza wioską – a raczej tym, co z niej pozostało. Nie sądził, by wszystkie oddziały tam stacjonowały, nie wtedy, kiedy pozostały tam jedynie dzieci, skrępowani mężczyźni i tak zwane łupy wojenne, czyli wszystko, co jeszcze mogło się przydać w bazie.
Jeżeli Hakuryuu był niezadowolony z otrzymanego raportu, to nie dał po sobie tego poznać. Zmarszczył jedynie brwi, kiwając im sztywno głową i oznajmiając, że wykonali dobrą robotę, po czym przycisnął słuchawkę, oznajmiając Judalowi, że nie będą już dłużej czekać i wkraczają do akcji.
Naprawdę nie chciał tam wracać. Nie chciał znowu na to patrzeć. Nie chciał widzieć jelit rozciągniętych na drodze, nie chciał potykać się o porozwalane kończyny. Wiedział, że za pierwszym razem był na to zbyt zszokowany, ale teraz bał się, że nie da rady powstrzymać wymiotów na ten tragiczny widok. Teraz był boleśnie świadomy każdego kroku, każdego widoku przed oczami, każdego rozkazu. Teraz nie było Kouhy, który by mu pomógł, teraz jest na misji, musi sobie radzić sam. Bo albo da radę, albo zginie jakąś nędzną śmiercią i będzie miał szczęście, jak nie rozwloką jego flaków.
Alibaba rozejrzał się dyskretnie po kompanach i na twarzy każdego malowała się ta sama determinacja i napięcie. Każdy z nich miał świadomość gdzie idzie i po co. Wyszli spomiędzy drzew i Hakuryuu gestem kazał im się rozproszyć na strony i zająć dogodne pozycje. Z tego, co ich poinformował ich wcześniej Hakuryuu wynikało, że oddział Kouhy miał zacząć atak, jednak jak na razie nic się nie…
Wszyscy aż kucnęli, gdy rozległ się gwałtowny wybuch i jakiś budynek wyleciał w powietrze. Ziemia pod ich stopami aż zadrżała i Alibaba czuł, że serce wali mu jak młotem w piersi.
– Zająć pozycje i czekać! – krzyknął Hakuryuu, hamując jakiekolwiek chęci, by wyskoczyć na łeb na szyję na samą linię ognia. – Cholerny kretyn – warczał pod nosem, przystając koło Alibaby i wychylając się, by zobaczyć, co się dzieje.
– To był Kouha? – wydyszał Alibaba, czując, że pocą mu się dłonie.
– A kto inny? – warknął, ładując karabin. – Wy tam! – krzyknął do żołnierzy stojących przed nimi. – Otoczcie ich od drugiej strony! Nie pozwólcie im odjechać! Reszta rozproszyć się, znaleźć sobie miejsce i zabić każdego skurwysyna!
Zacisnął zęby. A więc zaczęło się. Przemknął szybko za jeden z budynków, zaraz obchodząc go dookoła i zaglądając do środka. Na szczęście pusto, przynajmniej na razie. Przemknął się korytarzem ku schodom, cały czas nasłuchując i rozglądając się dookoła, nie chcąc być zaskoczonym gdzieś z tyłu czy od boku. Potrzebował dobrego miejsca, by się schronić, nie wystawiając się na ostrzał. Celowanie z okna na piętrze czy też z dachu brzmiało jak dobry pomysł.
Wzdrygnął się i wręcz machinalnie uniósł karabin, mierząc nim, gdy drzwi przed nim otworzyły się gwałtownie. Nie zdążył jednak wystrzelić, gdy świat przysłoniły mu różowe kosmyki, a sam Kouha rzucił mi się na szyję, niemal zwalając z nóg.
– Widziałeś? – wyszeptał przejęty, patrząc na niego błyszczącymi niezdrowo oczami. – Widziałeś, jak ich rozjebałem? Wszędzie, byli wszędzie! – zachichotał jak szalony. – Tak ich rozniosło!
Alibaba zdążył się już poznać na dziwnych upodobaniach tego chłopaka. Jednak teraz nawet on miał dreszcze ze strachu, gdy tak na niego patrzył. Kouha dyszał ciężko i dopiero teraz zwrócił uwagę na to, że ten miał uszkodzony i zakrwawiony mundur na ramieniu. Dał się zranić? Nie spodziewał się tego, nie po nim.
– Wszystko okej? – mruknął, próbując go od siebie odsunąć i zamarł. Kouha... drżał, wręcz dygotał na całym ciele i ciężko było powiedzieć, czym było to spowodowane. Widywał już u niego podekscytowanie, ale jeszcze nigdy nie było ono takie silne.
– Wszystko latało w powietrzu, hahaha, nawet nie zdążyli krzyknąć!
Alibaba wystraszył się nie na żarty, Kouha wyglądał, jakby w ogóle do niego nie docierało to, co mówił. Wiedział, że ten ma lekką fiksację na punkcie krwi i zabijania, ale cholera, byli na froncie! Podskoczył, gdy chłopak zacisnął mu palce na nadgarstku.
– To było idealne, idealne, prawda? – Uśmiechnął się obłąkańczo i to było straszne widzieć, jak karabin drży w jego ręce. Alibaba wystraszył się, że ten wariat albo da się zabić, albo pozabija ich wszystkich.
– Jesteś cały? – Spróbował jeszcze raz, łapiąc go za ramię i oglądając zranienie, które chyba było tylko dość płytkim zadrapaniem.
– To nic, dziecinko. – Zamknął jego dłoń w uścisku, odejmując ją od siebie i patrząc z zafascynowaniem na krew na jego palcach. – Piękny. – Polizał jego palce i Alibaba aż jęknął na głos. Co oni tutaj, kurwa, wyprawiali?! Byli na pieprzonym froncie, za ścianą trwała walka, a ci stoją jak cholerni idioci! Wyszarpnął rękę i odsunął się gwałtownie od Kouhy, po czym ruszył w stronę schodów, zostawiając go samego. Niech sobie będzie zasranym świrem, ale Alibaba nie zamierzał w tym uczestniczyć. Ani na to patrzeć, miał, do diabła, swoje zadania i zamierzał je wykonać. Wyjrzał przez najbliżej okno, próbując cokolwiek dostrzec. Dym z płonących budynków i kurz po wybuchu wcale nie ułatwiały widoczności. Widział żołnierzy, zganiających dzieci z linii ognia i kilku snajperów z ich oddziału na dachach budynków. Zatkał uszy, gdy rozległ się kolejny wybuch i rozbrzmiał on tak blisko jego kryjówki, że przez chwilę zastanawiał się, czy to oni zaatakowali, czy to ich atakowano.
Mimo wszystko nie widział zbyt wiele wrogich jednostek, odnosił wrażenie, że mieli przewagę liczebną. I to dość sporą. Dodało mu to otuchy, że może nie zginie zbyt wielu ich żołnierzy, że może wrócą w większości cali i zdrowi... Jednak co z tego, skoro cała wioska stała w ruinie, skoro nie zdążyli?
Bijąc się z myślami odetchnął, chcąc oczyścić umysł ze zbędnego chaosu, jaki się tam wdzierał. Zbyt wiele działo się naraz, zbyt wiele... Zamrugał, widząc Kouhę, który jak gdyby nigdy nic przebiegał przez pole bitwy. Postradał rozum czy co?! Ten pieprzony idiota! Od razu zainteresowało się nim kilku żołnierzy, więc Alibaba bez chwili namysłu uniósł broń, celując. Przecież ten kretyn zginie, co on sobie myślał, tak bardzo się odsłaniając? Aż takie miał zaufanie do swoich kompanów, wierzył, że będą go osłaniać?
Zacisnął zęby. Coś z Kouhą było stanowczo nie tak. Nawet z odległości kilkunastu metrów słyszał jego obłąkańczy śmiech, gdy wpadał do kolejnego budynku. Nie minęło parę minut, gdy ścianami szarpnęła eksplozja, a Alibaba zamarł, na chwilę się prostując, patrząc z niedowierzeniem na kłęby dymu. Czy on naprawdę...
Stłumił ochotę krzyknięcia za nim, sprawdzenia, czy jest w porządku. Zwyczajnie w świecie zaklął, marszcząc brwi. Z pewnością byli tam również ich ludzie, na pewno część z nich zginęła... Co się stało?
Obszar pustoszał, więc niechętnie zawrócił schodami w dół, do wyjścia. Musi iść dalej. A jeszcze lepiej – sprawdzić, czy byli jacyś ranni w tym budynku. I jeżeli Kouha rzeczywiście nie żyje, to przekazać to jak najszybciej Hakuryuu i Judalowi.
Prawie umarł ze strachu, gdy w drzwiach się z kimś zderzył i przez chwilę nie wiedział, czy to jego człowiek, czy nie… Nie. Zareagował dosłownie sekundę wcześniej niż tamten. Przeszedł nad trupem, odcinając się od jakichkolwiek myśli. Nie może teraz się rozpraszać, nie może żałować ludzi, których za sobą zostawiał, po prostu nie może.
Wszędzie słychać było strzały i krzyki. Alibaba aż zadrżał gwałtownie, gdy dobiegł go płacz dzieci i czyjeś wrzaski. Szlag, musi sprawdzić, czy z Kouhą wszystko w porządku. Na drodze walały się trupy żołnierzy i mieszkańców wioski, jednak i je starał się ignorować, czując, że jego żołądek jest niebezpiecznie blisko gardła.
– Stój!
Uniósł błyskawicznie karabin i chyba tylko cudem nie pociągnął za spust. Za co idiota robi takie rzeczy na froncie?!
– Porąbało cię?! – wydarł się na żołnierza, z którym był na zwiadzie, a który pojawił się koło niego właściwie znikąd, szarpiąc go za ramię. – Mogłem cię zabić, idioto!
– Cholera, wiem! – Chłopak był blady jak kartka papieru i Alibaba dopiero teraz przypomniał sobie, że dla niego to pierwszy front, że… Szlag. Mógł go zabić. Mógł zabić swojego.
– Czego chcesz, muszę sprawdzić…
– Żebyś tam nie szedł – przerwał mu, ocierając krew ściekającą z otarcia na policzku. – Hakuryuu nas odesłał, jeden z naszych chyba ześwirował, wszędzie latają kule.
Alibaba poczuł, jak żołądek zjeżdża mu do samej ziemi.
Powinien był zatrzymać Kouhę. Kurna, przecież widział, że coś jest z nim nie tak, dlaczego nie zareagował wcześniej? Jeżeli się okaże, że to naprawdę on, że zeschizował już do reszty, to będzie z całą pewnością jego wina.
Nie mógł się pozbyć tej myśli, gdy tylko chwycił tamtego za ramię i odsunął go z drogi, idąc dokładnie tam, gdzie ten mu zakazał. Musi to zobaczyć na własne oczy, musi…
 Zatrzymał się, gdy kolejna silna eksplozja wprawiła ziemię w drżenie. Może Hakuryuu miał rację, może rzeczywiście wiedział co robi? Przygryzł wargę i zaklął, gdy koło głowy śmignęła mu kula. Cholera, nie powinien się dekoncentrować, najważniejsze było jednak jego przeżycie, dopiero później liczyła się cała reszta. Musi mieć to na uwadze, bo inaczej nie powróci z tego frontu. W którym momencie tak przestało go przerażać zabijanie? W której chwili stało się koniecznością, którą rozumiał, którą się sugerował, która stała się prawem stanowiącym o tym, kto wróci żywy?
Przemknął kilka budynków dalej i prawie zszedł na zawał, gdy tuż za zakrętem poczuł gwałtowne szarpnięcie w okolicach łokcia. Uniósł broń, na której jednak od razu poczuł silny, wręcz stalowy chwyt, który odsunął jego karabin na bok, a jego wzrok napotkał wściekłe spojrzenie Judala. Czy oni wszyscy poszaleli, tak go dzisiaj straszyć?!
Nie zdążył się jednak na niego wydrzeć, gdy jego dowódca przyparł go silnie do ściany, a jego twarz znalazła się kilka centymetrów od twarzy Alibaby.
– Jak się zachowywał?! – warknął, na co blondyn zamrugał zdezorientowany. Co on...
– Kto? – zapytał zaskoczony, nie wiedząc za bardzo, o co może mu chodzić.
– Kouha, kurwa, a kto! – wręcz wydarł się Judal. – Widziałeś go?!
– Widziałem – wyjąkał i aż podskoczył, gdy Judal uderzył pięścią koło jego twarzy. Alibaba po raz pierwszy wkurzył się tak naprawdę. – Skąd miałem wiedzieć?! – wydarł się, odpychając go od siebie. – To świr, skąd miałem wiedzieć, że może świrować jeszcze bardziej?! To wy go, kurwa, znacie, wy za niego odpowiadacie!
– Morda! – Tylko tyle zdążył wrzasnąć Judal, popychając go przy okazji, nim kule zaświstały im nad głowami. Alibaba kucnął i przywierając do ściany, wyjrzał zza rogu. Karabin omal nie wyleciał mu z rąk. Co się tam… Kurwa.
– Ja im tylko pomagam, tylko pomagam – bełkotał Kouha, z szerokim, psychicznym uśmiechem. Alibaba wystraszył się nie na żarty, tej… nieludzkiej, niemal demonicznej twarzy chłopaka. Ale jeszcze nie to było najgorsze, a… a trupy. Dzieci. Nie zrobił tego. Przecież… nie mógł, prawda? Nie mógł.
– Rzuć karabin. – Lodowaty głos Hakuryuu przyciągnął jego wzrok i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Kouha jest otoczony i mierzą do niego karabiny. Jego towarzyszy.
– Hahahaha, takie małe, zdechną, zjedzone, rozszarpane, ale ja im pomogę, pomogę im, poucinam małe główki, niech idą do mamusiów i tatusiów ja im… – Kouha stęknął głucho, gdy kula drasnęła go w udo, jednak zaraz przycisnął do niego tylko rękę, chichocząc jak opętany. To Hakuryuu. To on strzelił, mając ten przerażający wyraz twarzy.
– Zabije go – wyszeptał, patrząc zszokowany na Judala, który kucał koło niego z twardą wściekłością na twarzy. – On go zabije.
– A co ma kurwa zrobić – warknął tamten, jednak zacisnął zęby. – Kouha zna zasady.
– Ale przecież… – umilkł, widząc to rozjuszone spojrzenie wbite w niego i zrozumiał, że Judal wcale a wcale nie jest zadowolony z tego rozwiązania.
– Jak jesteś taki, kurwa, mądry, to idź tam i mu przemów do jego zjebanego rozumu! – wrzasnął Judal, patrząc na niego z furią. – Idź, wykaż się czymś w końcu, kurwa!
Spojrzał ponownie na Kouhę, który wyglądał, jakby bez reszty postradał zmysły. Wziął głęboki wdech i przemknął ku Hakuryuu, stając obok niego, choć serce waliło mu jak szalone. I co miał zrobić? Nie dość, że wciąż byli na froncie, wciąż byli pod ostrzałem, to teraz musiał się zastanawiać, czy zaraz nie dostanie kulki w łeb od jednego ze swoich.
– Kouha! – zaczął drżącym tonem, a Hakuryuu tylko spojrzał na niego ostro, ale nie protestował, dając mu wolną rękę, chociaż nadal w milczeniu mierzył z karabinu. – Kouha! – powtórzył głośniej, a chłopak na chwilę zogniskował na nim spojrzenie, chociaż wcale nie wyglądał, jakby go poznawał czy jakby w ogóle wiedział, co się wokół niego dzieje. – Rzuć broń!
Kouha tylko roześmiał się, tak… tak okropnie, wysoko, wręcz piskliwie, że Alibaba czuł, jak ciarki przebiegają go po plecach, że włosy jeżą mu się na ciele. Tak się śmiały demony, tak się śmiały demony w piekle. Nie wiedział, dlaczego to zrobił, dlaczego mimo paraliżującego strachu wysunął się na przód, ignorując warknięcie Hakuryuu. Powinien mieć w dupie tego czubka, pozwolić, żeby go zabili, miałby w końcu święty spokój, nikt nie robiłby mu wody z mózgu, nikt by go nie napastował. Ale Judal powiedział, że swoich się nie zabija, kurwa, nie będą nosić na rękach krwi swojego żołnierza. I nie Kouhy.
– Opuść karabin – wydyszał, czując, że ma zaciśnięte gardło, nie mogąc oderwać spojrzenia od broni drżącej w dłoniach chłopaka. Jeden fałszywy ruch i wyceluje do niego. Zabije go bez mrugnięcia okiem.
– Zabiję je, pomogę im, ja tylko im pomogę, żołnierz musi pomagać, ja pomogę, biedne, małe… Już ich nie skrzywdzą… – Pokiwał głową, jakby był święcie przekonany, że ma rację, jakby po prostu dyskutowali, ale Alibaba widział jego rozbiegany wzrok, ten szeroki, nienormalny uśmiech, to obłąkanie w jego oczach… Cholera, co ma zrobić? No co?
– Kouha – powtórzył jego imię, starając się, żeby jego głos brzmiał spokojnie, mimo że nerwy aż szarpały jego ciałem. Co on wyprawiał, no co on wyprawiał… Kouha zerknął na niego jakoś bokiem, jak nasłuchujące zwierzę. – Opuść karabin, wygraliśmy, słyszysz? Opuść broń.
Chłopak wyglądał, jakby nic sobie nie robił z jego próśb, jakby wcale go one nie dotyczyły. Nadal popatrywał tak na niego, aż w końcu Alibaba nie zbliżył się do niego na odległość ramienia. Sam fakt, że mu na to pozwolił, był dość pocieszający, przecież z takiego bliska nie właduje w niego serii z magazynku, prawda? A przynajmniej chciał w to wierzyć.
– Kouha – wyszeptał, wyciągając drżącą rękę i kładąc ją na ramieniu tamtego, poklepując je nerwowym gestem. – Już po wszystkim. Odpuść.
Ku jego zaskoczeniu Kouha po prostu upuścił karabin i już miał odetchnąć z ulgą, gdy szczupłe ramiona znalazły się tuż przy nim, dłonie dotykały jego twarzy, a psychiczny uśmiech niemal został odciśnięty na jego skórze. Alibaba słyszał, jak żołnierze za nim unoszą karabiny w gotowości. Zabiją go? Ich obu?
– Piękny – wydyszał chłopak, rozmazując palcami krew na jego skórze, a Alibaba poczuł, że aż targa nim przerażenie nawet większe, choć ten już nie miał w rękach broni. – Piękny, poślę cię tam gdzie te dzieci, chociaż nie, nie… ciebie do wszystkich diabłów, bo zabijasz, jesteś jak ja, jesteś, słonko, zupełnie jak ja…
Poczuł, że odchodzi mu krew od twarzy, gdy palce Kouhy przesunęły się na jego szyję, którą delikatnie, niemal próbnie ściskały, jakby chłopak rozważał, w którym miejscu chwyt będzie najlepszy. Nie odezwał się do niego słowem, ogarnięty trwogą, gdy tylko patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, niezdolny do ruchu, nie wiedząc, czy w tym momencie w ogóle mógł cokolwiek zrobić. Jeżeli Kouha teraz sięgnie po jakiś ze swoich noży, to będzie po nim.
Był zbyt skupiony na chłopaku i na tym, że lada chwila może zginąć, by usłyszeć stukot ciężkich, wojskowych butów i niemal krzyknął z zaskoczeniem, gdy w zasięgu jego wzroku znalazł się Judal, który po prostu chwycił Kouhę za dłonie, wykręcając je od razu do tyłu. Ten wrzasnął z bólu, gdy Judal butem nacisnął jego plecy, wciskając jego twarz w ziemię i niemal wyłamując mu ręce ze stawów. Alibaba szarpnął się w tył i aż usiadł, gdy ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Serce biło mu tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Był takim durniem, takim idiotą, o mało nie zginął, jeszcze chwila i by go zabił, po co w ogóle do niego podchodził? No po co? Był jakimś chorym masochistą? Chciał umrzeć? Szlag. Czuł, że żołądek ma w gardle, że najchętniej by zwymiotował, bo trzęsie go jak w gorączce, a krzyki Kouhy nic mu nie ułatwiały. Otworzył szerzej oczy, gdy koło niego przemaszerował Hakuryuu i po prostu… zdzielił Kouhę z buta w żołądek, gdy Judal uniósł go do góry.
Aż pobladł, gdy Kouha zakrztusił się własnymi wymiocinami i jękiem bólu, gdy dostał w twarz kolbą karabinu. Ku jego przerażeniu chłopak tylko roześmiał się wariacko i Alibaba był więcej niż pewien, że zapamięta ten śmiech do końca życia, że będzie się mu on śnił w najstraszniejszych koszmarach. Patrzył na to i patrzył, nie mogąc zrozumieć, nie pojmując, dlaczego on nadal taki jest. Przecież oni go zaraz zabiją, jeżeli się nie uspokoi i na nic fakt, że rzucił broń. Gdy widział tę chęć mordu w oczach Hakuryuu, tę adrenalinę, która napinała całe jego ciało, to aż miał ochotę krzyknąć, by przestali, ale głos uwiązł mu w gardle. Mógł tylko patrzeć, nie wiedząc, co innego może zrobić i ledwie powstrzymując się od zamknięcia oczu, gdy Kouha krzyknął z bólu, po raz kolejny zdzielony w żołądek. On go prawie zabił, chciał go udusić, ale to i tak było straszne, siedzieć w bezruchu i patrzeć, jak cierpi.
– Judal – wyjąkał niepewnie, przesuwając się do tyłu, gdy Kouha niemal zwymiotował mu na buty. – Judal, on… on już ma dosyć.
Dowódca posłał mu poirytowane spojrzenie, jednak nie puścił chłopaka, nadal trzymając jego ręce w żelaznym chwycie.
– To ty twierdzisz, że za niego odpowiadamy – warknął, a Kouha po prostu zawisł na wygiętych do tyłu ramionach. Był jeszcze przytomny? Ciężko było stwierdzić, ale chyba tak.
– Ale… – zaczął, ale tym razem przerwał mu Hakuryuu, kręcąc gwałtownie głową.
– Zna zasady, jak my wszyscy – powiedział twardo i Alibabie skończyły się argumenty.
Żołnierz, który robi się zbyt niebezpieczny i dla innych, i dla siebie, jest odsuwany od misji. Tutaj też to działało? Nie, tutaj działało to gorzej, to nie byli zwykli żołnierze... Alibaba prawie się udusił, nie mogąc złapać tchu, gdy nagle sobie uświadomił, że znajduje się pośród żądnych krwi drapieżników. Wykrzywione złością i determinacją twarze Judala i Hakuryuu stały się na jedną przerażającą chwilę twarzami bezwzględnych potworów, którzy nie mają w sobie ani grama ludzkości, ani okruszyny ludzkiego miłosierdzia, ani kropli litości. Jeszcze nigdy w swoim życiu nie przeraził się czegoś bardziej, niż tego chwilowego wymysłu własnej głowy. Gdy zamrugał, Judal i Hakuryuu byli już sobą, jednak w dalszym ciągu tak okrutni i bezwzględni.
Hakuryuu oparł kolbę karabinu na czole Kouhy i podciągnął jego głowę do góry. Alibaba aż zemdliło na widok jego zakrwawionej i brudnej od wymiocin twarzy.
– Kouha? – Głos Hakuryuu był tak lodowaty i napięty, że Saluja aż się skulił. Był żołnierzem, powinien być odważny, ale wiedział, że gdyby sam miał stanąć na przeciwko Hakuryuu, lepiej dla niego, by sam się zastrzelił.
Kouha zachichotał cicho i Alibaba aż jęknął zrozpaczony.
– Haku... – wydyszał Kouha jakimś dziwnym głosem, chociaż chichot cały czas nim szarpał. – Haku, chcę cię, chcę cię tak bardzo, czemu mi nie pozwolisz, czemu nie, hahaha, hahahaha… hahaha…
Alibaba widział, że Hakuryuu wymienia szybkie spojrzenia z Judalem, który kiwnął powoli głową. Dowódca sięgnął pasa Kouhy, wyciągając z małej sakiewki jakąś ampułkę i… strzykawkę z zapakowaną igłą. Słowa utknęły mu w gardle, gdy ten w milczeniu rzucił ją do swojego zastępcy, który w mgnieniu oka odpakował igłę, przebijając nią ampułkę i napełniając strzykawkę przezroczystym płynem.
Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy Hakuryuu po prostu wbił sprzęt w udo Kouhy, dociskając pewnie tłoczek. Chłopak nawet nie jęknął, jedynie zadrżał, po czym zawisł bezwładnie w ramionach Judala.
Cichy, teraz wręcz delikatny, ze spokojem wypisanym na twarzy.