Generalnie
zasada jest taka, że kto umarł, ten nie żyje, ale słodka rzeczywistość zaskakuje
każdego. Następny rozdział pewnie w lipcu, a niecierpliwcom tess. chętnie
podeśle swój licencjat do czytania, Hibari zaś zarzuci jakąś nowelką
Sienkiewicza.
Dzisiejsza
dedykacja dla wszystkich kochających flaki. Zalecane dla widzów o mocnych
nerwach.
~*~
Alibaba
patrzył na to, co się przed nim działo i nie mógł w to uwierzyć, po prostu nie
mógł. Co oni właśnie… Co…
–
Co to było? – wyszeptał, patrząc na nich ze zgrozą. Co oni mu zrobili? Spojrzał
na Kouhę, na jego lekko rozchylone usta, wciąż wykrzywione w delikatnym
uśmiechu. W pełnym umundurowaniu ciężko było nawet stwierdzić, czy jeszcze
oddycha, ale przecież gdyby mieli go zabić, to raczej po prostu by go
rozstrzelali, prawda?
–
Sam nie wiem – mruknął Judal, wzdychając cicho z irytacją, gdy przerzucił
bezwładne ciało kompana w ręce Hakuryuu, który z kolei zarzucił go sobie na
ramię. – Ale każe się tym traktować za każdym razem, gdy za bardzo go nosi.
–
Czyli żyje? – wyjąkał, otwierając szerzej oczy, patrząc na nich z
niedowierzeniem.
–
Jasne, że żyje – odezwał się Hakuryuu, poprawiając sobie Kouhę na barku, by się
nie zsunął.
–
To… nie był pierwszy raz? On tak zawsze?
–
Rzadko, ale się zdarza – mruknął tamten, rzucając mu ponure spojrzenie. – Choć
nigdy dotąd w takim stopniu.
Alibaba
po raz kolejny poczuł, jak przeszywa go zimny dreszcz. Kim on był… kim byli
ludzie w tym oddziale? Jak to możliwe, że… Jak to się stało, że on w ogóle
istniał, że ktoś pozwolił potworom trzymać broń i zabijać? Jakiś głos na tyłach
świadomości szeptał mu, że sam też jest potworem, że trzyma broń w rękach, że
należy do tego oddziału, że sam chciał w nim być, że zabijał ludzi, że…
Podniósł
wzrok, gdy Judal stanął przed nim, mierząc go spojrzeniem spod przymrużonych
powiek. Aż napiął się cały, nie wiedząc, czego ma oczekiwać. Kopniaka? A może
go zabije?
–
Jak będziesz takim idiotą – wycedził w końcu przez zęby – to zginiesz zanim
nawet w głowie zaświta ci myśl, żeby podnieść karabin.
Skłamałby,
gdyby powiedział, że wzrok Judala nie był przerażający. Przerażająco zimny i
groźny.
–
Wstawaj. Robimy rozpoznanie i wynosimy się stąd – warknął polecenie i oddalił
się.
Alibaba
zaczerpnął głęboko powietrza. Dopiero teraz sobie uświadomił, że faktycznie był
skończonym idiotą. Podszedł do Kouhy bez… bez niczego, bez uzbrojenia, wcale
nie był gotowy na to, by wyciągnąć nóż, cokolwiek i się uratować. Podszedł bez
niczego do kogoś ogarniętego szałem zabijania. Saluja, ty kretynie. Powinien
oberwać od Hakuryuu kolbą karabinu, może to by go czegokolwiek nauczyło. Bo jak
tak dalej pójdzie, to skończy jako trup.
Z
trudem podniósł się na nogi, rozglądając się wokoło i aż go zemdliło. Wszędzie…
wszędzie były zmasakrowane trupy dzieci. Cholera jasna, to naprawdę dzieło
Kouhy? Te wszystkie małe ciałka? Część miała wciąż szeroko otwarte oczy,
wpatrzone w nicość, z niemym krzykiem zastygniętym na rozchylonych ustach. Aż
poczuł do siebie obrzydzenie, że właśnie uratował kogoś, kto był sprawcą ich
śmierci. Chociaż z drugiej strony, czy śmierć za śmierć była dobrym
rozwiązaniem? Czy godziło się zabijać mordercę?
Pełen
mieszanych uczuć krzątał się po wiosce razem z resztą, starając się zachować
czujność, chociaż czuł się cały otępiały ze zmęczenia, szoku, żalu i złości,
że… że im nie wyszło. Że ta misja zakończyła się totalną klęską, że nie zdążyli
na czas. Może gdyby się pospieszyli, może gdyby szli szybciej, gdyby…
Potrząsnął głową, starając się odgonić te myśli. Nic nie mogli zrobić. To nie
była ich wina, że ci ludzie zginęli. Wielokrotnie mieli tłuczone do głów, że
winny zawsze był oprawca. Jeżeli tracili swoich na wojnie, winni zawsze byli
ci, którzy ich zabili, a nie ci, którzy ich nie ochronili. Mimo to dlaczego to
aż tak bolało?
Spojrzał
na mężczyzn, których udało im się uratować, ściskających swoje ocalałe dzieci.
Było ich niewielu, kilkunastu, może kilkudziesięciu. A dzieci ledwie parę.
Widział te nienawistne spojrzenia i nie dziwił im się wcale. Ci ludzie
potrzebowali kogoś, kogo mogli obarczyć winą i nie potrzebowali na to w ogóle
dowodów. Alibaba wiedział o tym doskonale, mimo to nie był w stanie spojrzeć im
w oczy, gdy obok nich przechodził.
Wzdrygnął
się, gdy dostał kamieniem w tył głowy. Obrócił się z zaskoczeniem, spoglądając
niepewnie na jednego z mężczyzn, który patrzył na niego z furią.
–
A gdyby on zabił twoją rodzinę? – warknął tamten i Alibaba zdawał sobie sprawę,
o czym on mówił, dlatego poczuł się jeszcze podlej. – Gdyby zabił twoje dzieci,
to też byś go obronił?
Co
miał powiedzieć na swoje usprawiedliwienie? Odwrócił wzrok, nie będąc w stanie
wykrztusić ani słowa, czując, jak straszliwie drżą mu dłonie, jak dławi go w
gardle. Czy mieli rację? Czy rzeczywiście powinien dopuścić do tego, by Kouha
został zabity przez swoich?
Drgnął,
gdy koło niego ktoś przeładował broń. Zerknął na Judala, który wpatrywał się w
mężczyznę, mierząc do niego. Czuł, że blednie na widok tego, co ten wyprawiał…
–
Podnieś jeszcze raz rękę na żołnierza, a stracisz nie tylko ją – warknął, a
grupka osób aż się cofnęła w przestrachu. Alibaba też miał ochotę to zrobić. Miał
wrażenie, jakby za dużo myśli i odczuć atakowało jego osobę, czuł się…
zagubiony w tym wszystkim, wzdrygał się na każdy ruch, a już zwłaszcza na kogoś
stojącego przy nim z bronią. I bez znaczenia, że nie celował w niego.
Najchętniej uniósłby własny karabin. Najchętniej by stąd zniknął, by nie
widzieć tych złamanych, rozpaczliwie wściekłych ludzi, by nie oglądać
pokaleczonych, zakrwawionych trupów, by nie patrzeć na małe, zmasakrowane
ciałka, nie słyszeć w głowie przeraźliwego chichotu Kouhy, że on im tylko
pomoże, tylko im pomoże…
–
Rusz się – powiedział ostro do niego Judal, mierząc go bezlitosnym spojrzeniem.
Alibaba zrobił co kazał, jak jakaś marionetka, jak ktoś bez własnej woli,
oszołomiony i bezwładny.
Co
on robił, w czym on brał udział…
Kołysał
się w samochodzie, nie mogąc zapanować nad swoim bezładnymi myślami. Tym razem
nie protestował, gdy ktoś podał mu butelkę z alkoholem, od razu wziął
porządnego łyka, mając nadzieję, że mu to pomoże. Przyglądał się siedzącemu
naprzeciwko Hakuryuu, o którego ramię był oparty Kouha. Drobniejszy chłopak
wyglądał, jakby spał, miał delikatnie rozchylone usta, a jego twarz nie była
wykrzywiona już w tym psychodelicznym uśmiechu. Jeszcze nigdy nie widział go
takim spokojnym, dlatego popatrywał na niego od czasu do czasu, wciąż nie mogąc
się nadziwić, że nawet on potrafi wyglądać tak ludzko.
–
Wyjdzie z tego? – zapytał cicho, spoglądając znowu na Hakuryuu, który
dotychczas wpatrzony gdzieś w ścianę, przeniósł na niego wzrok.
–
Tak myślę – odpowiedział krótko, patrząc mu w oczy. – Kouen doprowadzi go do
porządku.
Sposób,
w jaki Hakuryuu powiedział imię lekarza, a wręcz je wywarczał, sprawił, że
Alibaba nie miał złudzeń, jakimi odczuciami ten darzy starszego mężczyznę. Coś
zaszło między nimi? Zmarszczył brwi, znowu patrząc na Kouhę. Szczerze mówiąc,
nie spodziewał się, że ktoś może wykazywać tyle troski, tak się angażować w
uratowanie jednego żołnierza. Nie w tym oddziale. Bo tak na dobrą sprawę, ile
osób było już włączonych w ten dziwny stan Kouhy? Ale chłopak był zawodowcem,
był dla wojska cenny. Ile osób stanęłoby za Alibabą, gdyby to on zeschizował?
Wzdrygnął się, gdy pomyślał, że Judal sam wymierzyłby mu kulkę w łeb za takie
zachowanie.
Tym
razem był przeraźliwie, okropnie świadomy tego, co się wokół niego dzieje.
Chociaż wszystko docierało do niego jakby zza ściany, to miał świadomość
każdego ruchu, za którym strzelał oczami, każdego hałasu, który go rozstrajał,
wszystkiego. Rutynowe badania przebiegły szybko, Alibaba poddawał im się w
całkowitym spokoju, odpowiadając na pytania, dając dowód swojego zdrowia
fizycznego. Nie spotkał tym razem Kouena, chociaż słyszał, że Judal kazał po
niego posłać. Czyżby chodziło o Kouhę? Całkiem możliwie, Alibaba nie wiedział,
co Kouha był w stanie robić, gdy był w takim stanie. Gdy wrócili do obozu,
dopiero tam zauważył, że z nowych znowu przeżyło ich tylko kilku. W tym jeden z
jego plutonu, ten, z którym był na zwiadzie i później chciał go powstrzymać.
Olba,
tak się przedstawił, gdy dosiadł się do niego na stołówce, chociaż żaden z nich
nie miał ochoty na jedzenie. Alibaba widział, jak chłopak jest blady i nerwowy,
jednak odnosił wrażenie, że trzyma się i tak dużo lepiej, niż on sam po
pierwszym froncie.
Spojrzał
na talerz przed sobą, wbijając mocno paznokcie we własne przedramię. Ten
chwilowy ból pozwalał mu się wyrwać z myślenia o tym, jak bardzo go mdli, jak
bardzo jego żołądek jest ściśnięty, jak całe jego ciało jest napięte. Jakby się
dusił we własnej skórze. Wbił mocniej paznokcie, gdy zalała go fala… sam nie
wiedział, czy to było obrzydzenie, czy bolesna akceptacja tego, w czym się
znajdował. W każdym razie bolała go już głowa od tych rozkołatanych myśli i
wspomnień.
Wstał
i bez słowa opuścił stołówkę, zostawiając Olbę samemu sobie. Niech bardziej
doświadczeni się nim zajmą, Alibaba nie był jeszcze gotowy na to, by pomóc
komuś, gdy jeszcze nie nauczył się pomagać samemu sobie.
Usiadł
na uboczu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, nie umiejąc się przyłączyć do
reszty żołnierzy. Aż się wyprostował, gdy dostrzegł nagle Kouhę. Już z daleka
dostrzegł jego obitą twarz. Przez chwilę sam nie wiedział, co ma zrobić i
zamarł w paraliżującym przestrachu. Chciał się upewnić, czy wszystko w
porządku, a zarazem był przerażony, chciał go zapytać… sam nie wiedział o co, a
zarazem nie chciał już nigdy więcej patrzeć na jego wykrzywioną w taki sposób
twarz.
Kouha
rozwiał jego dylematy, gdy sam go zauważył, przystając na moment. Alibaba nawet
nie był świadom tego, jak mocno obejmuje bolący go żołądek, wbijając sobie
palce w ramiona, gdy chłopak ruszył w jego stronę. Nie sądził, by był gotowy na
rozmowę z nim, by był w ogóle gotowy na cokolwiek, co miało coś wspólnego z tym
chłopakiem.
–
Hej.
Nie
podnosił wzroku, gdy Kouha nad nim stanął, więc ten bez słowa kucnął przed nim,
zaglądając mu w oczy. Zmusił się, by na niego spojrzeć i mimowolnie się
wzdrygnął, widząc rany, sińce i otarcia na jego ładnej w gruncie rzeczy twarzy.
Nie wiedział, ile tak siedział, wpatrując się w niego w milczeniu, nim dłonie
Kouhy nie nakryły jego własnych. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wbijał
sobie paznokcie w ramiona aż do krwi.
–
Pomogłeś mi – powiedział w końcu cicho, jakimś takim innym tonem, takim
zupełnie do niego nie pasującym. Alibaba zamrugał szybko, patrząc na niego z
zaskoczeniem. – Dlaczego?
–
Judal powiedział, że stoimy po jednej stronie barykady – mruknął, chrząkając
cicho, gdy poczuł, jak zasycha mu w gardle ze zdenerwowania. – No więc…
dlatego.
–
Tym bardziej powinieneś pozwolić mnie zabić. – Kouha patrzył na niego tak
intensywnie, że aż nie śmiał odwrócić wzroku. – Skoro zabiłem swoich, zasługuję
na śmierć. Pamiętaj o tym.
Skinął
mu powoli głową, nie będąc w stanie ani zaprotestować, ani powiedzieć, że
rozumie. Nie rozumiał. Nie chciał rozumieć, nie chciał zabijać swoich, nieważne
czego by się nie dopuścili. I może wcale nie darzył Kouhy sympatią, ale sam z
niechęcią musiał przyznać, że był on istotny. Ważny. Jeszcze nie wiedział do
końca, jak stwierdzenie to powinien pojmować i co by się stało, gdyby go
rzeczywiście zabrakło, ale z pewnym zmieszaniem musiał sam przed sobą przyznać,
że absolutnie nie chce tego sprawdzać.
–
Dzielna z ciebie dziecina – odezwał się Kouha, nadal patrząc na niego tak
intensywnie i uważnie. – Na pewno chcesz tu być? – Zmrużył lekko powieki, a
Alibaba aż drgnął. Nikt go do tej pory o to nie pytał, nikt nie pytał o powody,
o to czy chce…
Kouha
złapał nadzwyczaj delikatnie jego dłonie, które zaciskał z całej siły. Dlaczego
nie był w stanie nawet tego zauważyć?
–
Tak – powiedział cicho, nie ufając własnemu głosowi.
Chłopak
pogłaskał jego ręce, a usta wygięły mu się w delikatnym, jakby wyrozumiałym
uśmiechu.
–
Nie poradzisz sobie sam – stwierdził, popatrując na niego i Alibaba nie mógł
oderwać wzroku od jego oczu. Nie było w nich takiego… szaleństwa, jak
wcześniej, ale były takie, że bał się tego, jak bardzo potrafią go
prześwietlić. – Pomogę ci – zamruczał, rozprostowując jego zaciśnięte palce i
pogładził poranioną, wewnętrzną stronę dłoni.
Patrzył,
nie ruszając się, bojąc się choćby drgnąć, gdy Kouha wyciągnął nóż. Mały,
naprawdę niewielki, ale Alibaba i tak poczuł, że cała krew odchodzi mu z
twarzy, czuł jak po prostu blednie, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.
Chłopak nie spuszczał z niego wzroku, gdy łagodnie podniósł jego dłoń, robiąc w
niej płytkie, niezwykle ostrożne nacięcie. Alibaba wzdrygnął się, ale nie
szarpał ręką, nie wyrywał się, nie tracąc ani na chwilę tego niesamowitego
kontaktu wzrokowego, chociaż zabolało, zapiekło. Przygryzł jedynie wargę, gdy
Kouha potarł palcem zranienie, rozprowadzając krew na skórze, po czym
uśmiechnął się do niego lekko, pochylając się i całując wnętrze jego dłoni.
–
To obietnica – wyszeptał, podnosząc głowę i przypatrując mu się z tego
niepokojącego bliska. – Wkrótce będziesz mój.
Otworzył
usta, chcąc coś powiedzieć, chcąc jakoś zaprotestować, ale nie znalazł na to
siły. Dlaczego za każdym razem obecność Kouhy działała na niego tak
paraliżująco? Mógł tylko patrzeć na niego, na jego twarz, czując ten pulsujący,
tępy ból w dłoni, który teraz nagle wydał mu się tak ważny, tak potrzebny. Nie
wiedział, co by się stało, gdyby ustał, gdyby znikł, ale nie chciał tego
doświadczać, nie teraz.
–
Kouha… – zaczął powoli, jednak ten położył mu palec na ustach, podnosząc się z
ziemi.
–
Będę czekać, aż przyjdziesz – zamruczał, a jego oczy znowu błyszczały
niezdrowo, tym szaleńczym blaskiem, od którego miał dreszcze na całym ciele. –
Przyjdziesz, a wtedy już nie dam ci się wymknąć.
Alibaba
bez słowa patrzył, jak chłopak odchodzi, jak znika z zasięgu jego wzroku.
Spojrzał na swoją dłoń, na świeże skaleczenie, które pocierał bezwiednie, nie
zdając sobie nawet z tego sprawy. Czyste, delikatne nacięcie, na którym
zbierały się kropelki krwi. Tylko tyle i aż tyle. Jego dłoń dziwnie drżała i nagle
poczuł, że przydałoby mu się więcej alkoholu. Że ma ochotę rozdrapać własną
rękę, by nie widzieć tego nacięcia, albo zobaczyć jeszcze więcej krwi, sam już
do końca nie wiedział. Zacisnął mocno zarówno powieki jak i zęby, wszczepiając
palce we włosy.
Jak
tak dalej pójdzie, to będzie tak, jak powiedział mu Kouha, nie da sobie sam
rady. Już teraz czuł, że coś mu się wymyka, że czegoś nie kontroluje. Może to
był rodzaj samokarania? Te wszystkie myśli, ta ulga, gdy Kouha go zranił? Może
po tym wszystkim, co widział, musiał się ukarać, że… że co? Że był jednym z
nich? Że musi zabijać, że jest tutaj, że trzyma broń, że żyje, że istnieje…
Zaczerpnął
głośno powietrze, gdy jego płuca zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa. Ścisnął
mocniej własne włosy, nie mogąc przestać się zastanawiać nad tym, jak to
będzie, gdy już będzie umierał.
Kouha
zacisnął drgające dłonie, oblizując nerwowo wargi. Zostawił swoją słodką
blondyneczkę, chociaż wcale a wcale nie miał na to ochoty. Zwłaszcza, gdy ten
wyglądał, jakby naprawdę potrzebował jego pomocy. Z tym, że Kouha znał ten typ,
znał takich ludzi, którzy nie dopuszczali do siebie takich myśli, którzy się
ich bali. Kouha musiał być delikatny, ostrożny, musiał go naprowadzić, obudzić
w nim te myśli, ten instynkt, który sam go będzie pchał do przodu. Jakby go
spłoszył, nie dałby sobie pomóc, męczyłby się, nie wiedząc, jak sobie dać z tym
radę. Ale Kouha go poprowadzi, nie z takimi miał już do czynienia, nie takim
pomógł. Aaach, jak bardzo już chciał, żeby ta chwila nadeszła, żeby przyszedł
do niego, żeby Kouha mógł mu wszystko pokazać, wszystko zademonstrować, cieszyć
się jego widokiem, metalicznym, cierpkim zapachem krwi pomieszanej z potem.
Aż
zadygotał, wbijając mocno paznokcie w skórę dłoni, by odzyskać nad sobą
kontrolę. Wciąż jeszcze był osłabiony i trochę senny po tym syfie, który mu
wstrzyknięto, ale najchętniej to by coś rozwalił, rozpruł, pociął i patrzył,
jak na jego oczach niszczeje. I niekoniecznie chodziło mu o obiekty martwe,
najchętniej zatopiłby nóż w swojej ukochanej blondynce, napawał się jego
jękami, jego prośbami, by przestał… choć może bardziej kuszące były prośby o
więcej? Musi to przemyśleć, uznał, pocierając nerwowo dłonie i oblizując usta.
Musiał być cierpliwy, prawda? Ale nie szkodzi, wciąż był ktoś, kto interesował
go na tyle, by mógł ugasić ten płomień, to pragnienie, tę potrzebę.
Zachichotał
cicho i poszedł do ich pomieszczenia sypialnianego. Tak jak się spodziewał,
Hakuryuu rzadko kiedy uczestniczył w wielkich popijawach po powrocie z frontu,
najczęściej wracał do siebie i leżał, wpatrując się w sufit, z plecakiem pod
głową. Nie zdziwiła go butelka w ręku tamtego, podobnie jak nie zdziwił go brak
reakcji, gdy wszedł do środka. Hakuryuu był introwertykiem i sam właściwie nie
był w stanie odgadnąć, co mu chodziło po głowie w momentach takich jak ten, gdy
wracali z frontu. Całkiem możliwe, że czekał na Judala, aż ten wróci od
dowództwa, żeby w spokoju oddać się chwili zapomnienia po tym wszystkim.
Uśmiechnął
się. Skoro Judal się spóźniał, to już Kouha się postara, by chłopak zapomniał.
–
Haku… – zanucił cichutko, siadając na brzegu jego materaca. Ten rzucił mu tylko
krótkie spojrzenie, przy czym zmarszczył brwi, zaraz znowu spoglądając na
sufit.
–
Zapomnij, nie z taką mordą – powiedział lodowato, jakby doskonale zdawał sobie
sprawę, czego Kouha od niego chciał.
–
A kto mnie tak urządził? – zamarudził cicho, zrzucając z nóg buty, gdy wsunął
się głębiej na materac. – Haku, chodź, dawno tego nie robiliśmy…
–
Nigdy tego nie robiliśmy – poprawił go niewzruszenie Hakuryuu, nawet na niego
nie patrząc.
Kouha
mruknął pod nosem, sadowiąc się wygodniej pod ścianą. Odkąd zostało ich trzech
dowódców plutonów, mieli znacznie więcej miejsca, ale Kouha wcale nie zamierzał
z tego korzystać, znacznie bardziej wolał tutaj. Na tym materacu pod ścianą, z
Hakuryuu. Bardzo chciał z Hakuryuu, do szaleństwa chciał z Hakuryuu. Tylko
czemu ten tego nie rozumiał? Poruszał nerwowo palcami po wnętrzu własnej dłoni,
obserwując Haku i z fascynacją przypatrując się jego bliznom na ramieniu.
Aż
zadrżał z rozkoszy. Uwielbiał na niego patrzeć, na te blizny zdobiące jego
ciało, były takie cudowne, piękne, idealne, aż chciał je dotykać, tak bardzo
chciał…
Hakuryuu
odtrącił jego rękę, gdy musnął zaledwie jego skórę i popatrzył mu z tym swoim
chłodem w oczy.
–
Powiedziałem nie.
Kouha
jęknął cicho z frustracją, przesuwając się bliżej po materacu.
–
Ale dlaczego? – zamarudził. – Przecież cię nie zabiję.
–
Idź znajdź sobie kogoś innego – westchnął nieco zniecierpliwiony, zakładając
ręce za głowę i przenosząc wzrok z powrotem na sufit.
–
Ale ja chcę z tobą – zamruczał, łapiąc za skrawek jego bluzki, bawiąc się nią w
palcach. Czuł, jak wszystko mu drga i napina się. Obecność Hakuryuu zawsze na
niego działała, nie wiedział, czy to dlatego, że mu odmawiał, czy nie, chociaż
byłby bardziej skłonny stwierdzić, że chodziło o coś więcej, o samego Hakuryuu,
o to jaki był, taki opanowany, kamienny, twardy, bezwzględny… Jak potężne,
dzikie zwierzę i Kouha chciał zobaczyć jak krwawi, jak znosi jego ostrze na
skórze.
Ciężko
mu było się opanować, gdy znowu sięgnął, by dotknąć jego skóry, by choć na
chwilę przesunąć palcami po wypukłych bliznach, poczuć, jakie są delikatne,
jakie gładkie, by mógł zatopić się w tym uczuciu i już nigdy z niego nie
rezygnować. Jednak wystarczyło jedno ostre spojrzenie tamtego, a tylko
westchnął, przygryzając i tak już nieco opuchniętą wargę.
–
Pozwól mi – jęknął, patrząc na niego prosząco, gdy uniósł się na kolanach,
przysuwając bliżej niego, by zawisnąć nad jego twarzą. – Haku, chcę cię, zróbmy
to, no chodź…
–
Jeżeli nie zrobisz tego po dobroci – Kouha aż się wzdrygnął, słysząc za plecami
głos i obrócił się przez ramię, spoglądając na stojącego w drzwiach Judala – to
ja ci to, kurwa, każę zrobić, bo dość już mam tych jego zasranych jęków.
–
Och? – zdziwił się uprzejmie Hakuryuu, unosząc brew, jakby ten rozkaz wyjątkowo go rozbawił.
–
Słychać was na jebanych sto metrów – warknął dowódca, wchodząc do pokoju i z
hukiem zamykając za sobą drzwi. Opadł na łóżko po drugiej stronie
pomieszczenia, przyglądając się im krytycznie. – Tak więc dalej, kurwa, do
roboty, ja popatrzę.
–
Mogę? – Kouha uśmiechnął się szeroko, drżąc z zadowolenia, że chociaż jedna
osoba w tym pomieszczeniu nie mówi do niego nie. Już miał dość tego
powstrzymywania się i hamowanie pragnień. Chciał. W. Końcu. Coś. Zranić.
–
W takim razie spierdalajcie obaj – odezwał się nieco warkliwie Hakuryuu,
obracając się na bok, plecami do nich i odtrącając od siebie Kouhę. Ten przez
chwilę gapił się po prostu, nie wiedząc, czy w końcu może, czy nie może,
zwłaszcza że Hakuryuu brzmiał na wyjątkowo niezadowolonego. Widział, jak drgają
jego napięte mięśnia i że chłopakowi daleko od relaksu. Znał go nie od dziś i o
ile on sam zawsze znajdywał ulgę, trzymając nóż w dłoni, o tyle Hakuryuu
potrzebował innych metod, żeby się rozładować, żeby nie zabić kogoś, tkwiąc w
głowie jeszcze jedną nogą na froncie. I zawsze pomagał mu w tym Judal. Kouha
czasem się zastanawiał nad tym, dlaczego to po prostu musi być Judal, ale gdy
zaczynali, nie przejmując się jego obecnością, przestawał się zastanawiać.
–
Kouha – odezwał się nagle Judal, patrząc na niego ostro, tak że mimowolnie
poderwał głowę, patrząc na niego pytająco. – Skrzywdź go tylko, posuń się,
kurwa, o krok za daleko, a zajebię cię bez wahania, rozumiesz?
Aż
zadrżał, uśmiechając się lekko. Tak, to musiał być Judal, ci dwoje byli dla siebie
wręcz stworzeni. Hakuryuu zdawał się być innego zdania, gdy z westchnieniem
przewrócił się na brzuch, spoglądając na dowódcę sceptycznie.
–
Jak jesteś taki troskliwy, to się zamieńmy – warknął, jednak Kouha od raz
pokręcił gwałtownie głową. Chciał Hakuryuu, tylko jego pragnął teraz nacinać.
–
Podziękuję, sprawdzisz się lepiej w tej roli – zakpił Judal – a poza tym przy
tobie może się w końcu uspokoi i przestanie świrować – dodał już poważniejszym
tonem, zakładając ręce na piersi, chociaż cały czas był czujny, gdy obserwował
każdy jego ruch. Kouha był tego świadomy i w sumie nie dziwił mu się, zresztą
sam nie miał do siebie zaufania i nie mógł zaręczyć, że go nie poniesie.
Dostrzegł jeszcze, że Hakuryuu rzuca Judalowi ponure spojrzenie, jednak nie odezwał
się już ani słowem, po prostu przymykając oczy.
Oblizał
spierzchnięte z nadmiaru emocji usta i delikatnie przesunął rękoma po plecach
chłopaka, podwijając nieco koszulkę, którą ten bez słowa zdjął, unosząc się na
krótką chwilę, by zaraz znowu opaść na materac. Przyglądał się jego bliznom,
które kontrastowały z jasną, niemal białą skórą, odcinając się od niej
poszarpanymi liniami. Hakuryuu był dobrze zbudowany, umięśniony, z szerokimi
ramionami. Kouha pamiętał jeszcze czasy, kiedy ten chłopak był taki drobny,
niewysoki, a nie odzywał się praktycznie w ogóle, rozglądając się tylko bacznie
dookoła. Pamiętał to doskonale, pamiętał ich pierwszy wspólny front, pamiętał
krew wroga, którą razem mieli na rękach. Te czasy zdawały się być takie
odległe, ale teraz tamta ekscytacja znowu w nim płonęła, gdy widział, jak
Hakuryuu się zmienił, jak dorósł, jak zmężniał w tak krótkim czasie.
Z
westchnieniem ułożył się na jego biodrach, pochylając się nad jego plecami i
opierając na krótką chwilę policzek na jego barku, by zaraz przygryźć mocno
skórę w okolicach łopatki. Chłopak pod nim drgnął niekontrolowanie na ten
zabieg, jak gdyby się go nie spodziewał. Nic nie mógł poradzić na to, że chciał
się z nim trochę zabawić, chociaż miał problemy, by uspokoić oddech, by nie dyszeć
ciężko z podniecenia, jakie budziła w nim niedaleka wizja tego zakrwawionego
ciała. Wyciągnął z kieszeni nóż i przesunął jego trzonkiem po kręgosłupie
Hakuryuu, zmuszając go do wyprężenia pleców. Z fascynacją obserwował jego
reakcje, na razie takie spokojne i milczące, ale to się zmieni. Chciał widzieć
ból wymalowany na tej twarzy, udrękę, to cierpienie, jakie dawał mu Kouha.
Chciał widzieć wypisaną w oczach prośbę, ten niemy krzyk, to błaganie o litość.
Chciał zobaczyć to wszystko, chciał tego w takim stopniu, że czuł, jakby po
prostu miał umrzeć, rozpaść się na kawałki, jeżeli tego nie dostanie.
Obrócił
nóż i zawahał się przez chwilę; gdzie lepiej zacząć? Po stronie blizn czy
zdrowej skóry? Zagryzł wargę, mrużąc oczy. I tu, i tu będzie pięknie, ale gdzie
lepiej? Westchnął, nieco rozdrażniony tym dylematem, decydując się w końcu na
rozpłatanie jaśniejszej skóry. Blizny zostawi sobie na później, na deser.
Próbował
wyrównywać oddech, gdy przycisnął koniec noża do skóry i przeciągnął nim w dół,
zostawiając na razie czerwoną pręgę. Ale już samo to było cudowne, jak napięte
mięśnia drżą… Obrócił nóż ostrą stroną i aż westchnął urywanie, gdy naciął delikatnie
skórę. Hakuryuu drgnął, jednak nie zareagował w żaden inny sposób. Nie obrócił
się, nie spojrzał, nie wystraszył się. Cudowny, wspaniały Haku, taki odporny na
ból, Kouha będzie miał z nim tak wspaniale, tak cudownie… Zadygotał z
podniecenia, otwierając szerzej oczy, gdy na skórze pojawiła się kreska krwi.
Kouha pochylił się, wciągając mocno jej zapach, by zaraz przesunąć po niej
językiem, czując jej wspaniały smak. Przygryzł mocno skórę zębami i zaraz znowu
przesunął językiem po ranie. Więcej, chciał więcej, potrzebował więcej, musi go
boleć, musi cierpieć. Krwawić i cierpieć.
Uniósł
się, przykładając nóż do jasnej skóry i wolno przeciągając po niej ostrzem.
Plecy chłopaka pod nim wyprężyły się, jednak żaden dźwięk nie opuścił jego ust.
Trudno, nic się nie dzieje, jeszcze usłyszy, jeszcze zmięknie, Kouha mu to
zafunduje, zapewni mu wspaniały ból. Przesunął palcem po rozcięciu, rozcierając
krew, która się pokazała.
–
Cudowny – wydyszał, rozciągając palcami nacięcie i zaraz pojawiło się więcej,
więcej czerwieni, niesamowitej czerwieni. Musiał spróbować, posmakować, jeszcze
raz, bardziej. Tak. Chciał. Pochylił się, zlizując ją językiem, drżąc na całym
ciele z podniecenia. W jego spodniach było tak paskudnie ciasno, ale nie, on
musiał Haku, musiał się nim zaopiekować, on mu pozwolił, oddał mu się, Kouha
zrobi mu dobrze, zadba o niego, potnie go tak pięknie, tak cudownie, jak
jeszcze nigdy nikogo, Hakuryuu będzie wyjątkowy… Podciągnął się wyżej, gryząc
go w ramię, w kark, dysząc mu przez chwilę w ucho.
–
Masz wspaniały smak. Muszę… jeszcze bardziej… – Zacisnął mocniej palce na
trzonku unosząc się na ręce i patrząc jak zahipnotyzowany na dwa nacięcia, na
których wzbierała się krew. Jeszcze. Jeszcze. Ile wytrzyma? Ile? Haku dużo,
Haku wytrzyma dużo, Kouha musi, zrobi mu to, będzie jęczał i prosił. Nacisnął
ostrze koło łopatki chłopaka i przeciągnął nim aż do boku po drugiej stronie.
Ciało Hakuryuu aż uniosło się delikatnie w napięciu i Kouha jęknął zduszonym
głosem. Pragnął go wręcz do szaleństwa, a teraz w końcu go miał, w końcu mógł
zrobić mu to wszystko, o czym tak śnił po nocach.
Uniósł
nóż i zrobił na nim kolejną ranę, tym razem dociskając ostrze głębiej. Aż
zaczęły mu drżeć ręce, gdy tym razem krew pojawiła się od razu, nie musiał na
to czekać, od razu rozpłynęła się po mlecznej skórze, ściekając drobnymi
strużkami w dół pleców chłopaka. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem był tak
podniecony, kiedy ostatnim razem chciało mu się tak bardzo. Te wojskowe szczyle
nigdy mu nie wystarczyły, to wciąż było za mało, wciąż nie wystarczało, nie,
kiedy mógł mieć Hakuryuu.
Aż
jęknął cicho, robiąc kolejne nacięcie, nawet głębsze, niż przed chwilą. Ciało
pod nim tak cudownie się napinało z każdą kolejną raną, wyczuwał jego delikatne
drżenie. Hakuryuu miał stalowe nerwy, to prawda, ale jego ciało nie było z
kamienia, ono też reagowało, pokazywało, że go boli. To było takie wspaniałe,
że aż chwycił jego włosy, odchylając jego głowę do tyłu, spoglądając gorączkowo
na jego twarz. Niemal się zezłościł, gdy nic z niej nie odczytał, ani krzty
bólu czy cierpienia, ani odrobiny! Warknął cicho, ściskając mocniej czarne
kosmyki, zaciskając usta.
–
To wszystko, na co cię stać? – zapytał cicho Hakuryuu, wyginając wargi w
drwiącym uśmiechu. Jego głos nie był drżący, nie był załamany, był taki pewny
siebie, że aż miał ochotę wbijać nóż w jego ciało tak głęboko, tak dotkliwie,
żeby on w końcu pod nim krzyczał, żeby płakał katowany. To zdecydowanie ten
stoicki spokój chłopaka pociągał go najbardziej, sprawiał, że chciał być
właśnie tym, który go złamie.
Puścił
jego włosy i przesunął palcami po jego plecach, po czym pchnął mocniej nożem.
Widział, że na tę jedną, krótką chwilę Hakuryuu się spiął, czuł, jak całe ciało
pod nim napręża się jak struna, by zaraz powoli się rozluźnić. Chciał go
jeszcze, chciał go ranić, chciał ciąć, chciał…
–
Kouha.
Jak
z daleka usłyszał ostrzegawczy głos Judala. Wzdrygnął się i spojrzał na niego,
mrugając pospiesznie, próbując się uspokoić.
–
Nic nie robię, przecież żyje – mruknął na swoją obronę, ale na chwilę odłożył
na bok nóż, żeby go nie kusiło. A tak chciał go skrzywdzić, tak chciał sprawić,
by cierpiał!
–
Jeszcze – warknął Judal, podnosząc się ze swojego materaca i przenosząc się na
posłanie, na którym siedzieli. – A ty po jaką cholerę go, kurwa, prowokujesz,
życie ci niemiłe? – prychnął pogardliwie w kierunku swojego zastępcy.
Hakuryuu
uśmiechnął się tylko szeroko, mrużąc powieki i stając się nagle jednym wielkim
wyzwaniem. Przynajmniej Kouha tak to odbierał, że jeżeli kogokolwiek Hakuryuu
prowokował to tylko Judala. Nigdy nie rozumiał tych ich dziwnych rytuałów, to
było jak podchody dwóch drapieżników, jeden prowokował drugiego, tylko czekając
aż będą mogli skoczyć sobie do gardeł i brutalnie spółkować. Kouha nie
rozdrabniał się. Był zawsze jasny w swoich pragnieniach. A niczego tak nie
pragnął jak krwi i bólu.
Złapał
ponownie za nóż, raniąc Hakuryuu w bok, a ten warknął cicho, zaciskając
powieki. W końcu. W końcu jakaś reakcja. Wiedział, że to dlatego, że rozproszył
się Judalem, za bardzo się na nim skupił, Kouha czuł to napięcie między nimi,
ale teraz był jego czas, jego pora na zabawę. Szarpnął Hakuryuu za włosy,
wciskając jego twarz w materac.
–
Spójrz, jaki piękny – zwrócił się do Judala drżącym z podniecenia, pełnym dumy
głosem. – No spójrz tylko… Nie jest cudowny? Piękny, piękny… – Przesunął
palcami po nacięciach rozmazując krew, ocierając się przy okazji o pośladki
Hakuryuu. Był taki podniecony, ta czerwień tak go podniecała, te szramy, te
blizny Hakuryuu, miał ochotę ranić go i gryźć, drapać te plecy, smakować jego
krew.
–
Jesteś pierdolnięty. – Kouha jęknął, gdy Judal złapał jego włosy, ciągnąc głowę
w tył, jednak widział kątem oka, jak ten wpatruje się w te cudowne, piękne,
poranione plecy.
–
Chcesz spróbować? – wychrypiał, uśmiechając się szeroko, jeszcze bardziej
podniecony. – Chcesz to zrobić? Pokażę ci jak, Judal, pokażę ci, zrobimy to
razem. – Dyszał ciężko, gdy Judal spojrzał na niego.
Przez
chwilę mierzyli się spojrzeniami, aż w końcu kapitan uśmiechnął się lekko,
siadając na biodrach Hakuryuu zaraz za Kouhą, opierając brodę na jego ramieniu.
–
Nie za wygodnie wam? – parsknął chłopak, unosząc się nieco na łokciach, by
spojrzeć na nich przez ramię, ale Kouha znów zacisnął dłoń na jego włosach,
szarpiąc jego głową.
–
Mogłoby być lepiej – oświadczył leniwie Judal, spoglądając zmrużonymi oczami na
jego plecy, a Kouha popatrywał to na jednego, to na drugiego, nim w końcu znowu
sięgnął po nóż.
–
Spróbujesz? – zachęcił go, przygryzając wargę i podając mu ostrze, jednak ten
pokręcił wolno głową.
–
Nie mierz mnie swoją miarą, nie kręci mnie to – powiedział, uśmiechając się
złośliwie. – Ale sam jestem ciekaw, ile ten kretyn wytrzyma.
Odpowiedział
mu uśmiechem, zaraz znowu wracając wzrokiem do rozciągniętych pod nim pleców. Wciąż
jeszcze zostały miejsca, które nie były poznaczone krwią, które mógł nacinać…
zadrżał, pochylając się nad jego plecami i nacinając gładką, cienką skórę na
jego bliznach.
Na
to już Hakuryuu syknął i poruszył się gwałtownie, jakby w proteście. Bolało? Nie
sądził, by ból w tym miejscu był dotkliwszy, wręcz przeciwnie, jednak jego
reakcja była zastanawiająca. Był świadomy, że chłopak nienawidził, gdy ktoś
dotykał poznaczonych części jego ciała, więc może to stąd ta gwałtowność?
Uśmiechnął się sam do siebie. Jasne, że chodziło przede wszystkim o krew, ale
dręczenie jego ofiar było dodatkowym elementem zabawy.
Ponownie
naciął w miejscu, w którym blizna wyraźnie odznaczała się przy białej skórze i
Hakuryuu warknął ostrzegawczo, jakby dawał mu znak, że to jego ostatnia szansa
i już więcej na to nie pozwoli. Aż zachichotał niekontrolowanie, dotykając
skaleczenia, rozszerzając je palcami, by zaraz wsunąć w szkarłatne zagłębienie
czubki paznokci, którymi przeciągnął po całej długości. Głuchy, niemal
zwierzęcy warkot opuścił gardło chłopaka i Kouha aż jęknął, gdy jego ciało
zadrżało. Idealny dźwięk, wręcz jak słodka kołysanka kojąca zmysły.
Z
zachwytem patrzył na swoje dzieło i nie mogąc opanować pragnienia pochylił się,
przysysając się do zakrwawionej skóry. Uwielbiał ten lekko słonawy, metaliczny
posmak krwi na języku, tę delikatność poszarpanego ciała… Aż jęknął, gdy poczuł
bolesne ugryzienie na plecach.
–
Judal… – wysapał, drżąc z pragnienia.
–
Zrobi ci krzywdę – wyszeptał ostrzegawczo Judal wprost do jego ucha,
przyciskając się do niego. Kouha dyszał, nagle uwięziony między nim, a swoją
upragnioną ofiarą. Trzęsły mu się ręce. Właściwie wszystko mu się trzęsło, gdy
jakby dla potwierdzenia słów Judala znowu zranił Hakuryuu, nacinając jego
bliznę. Chłopak warknął nisko, napinając całe ciało. Szkarłatny strumień krwi
spłynął aż na pościel. Wyciągnął rękę rozmazując krew, by zaraz mocno
przeciągnąć paznokciami po poranionej skórze. Haku syknął przez zęby. Rytm jego
oddechu też się zmienił, brał krótkie, głębokie wdechy, aż rozszerzała się cała
jego klatka piersiowa. Bolało go? To już znalazł jego próg czy jeszcze?
–
Zabiję go – powiedział niskim, lodowatym głosem Hakuryuu i Kouha dopiero po
chwili zorientował się, że te słowa są skierowane do Judala. Aż otworzył
szerzej oczy z przejęcia, zdając sobie sprawę, że po raz pierwszy udało mu się
wytrącić Hakuryuu z równowagi. Roześmiał się głośno, szczęśliwie, unosząc rękę,
biorąc zamach i chcąc go dźgnąć z całej siły, ale zatrzymał go Judal, łapiąc go
za ramię i wyszarpując nóż z dłoni.
–
Przerwa – wyszeptał mu do ucha, które zaraz przygryzł, przyciągając go bliżej
siebie, a Kouha aż jęknął zduszenie, czując dłoń rozpinającą jego spodnie.
Nie
protestował, poddając się temu dotykowi, oddychając urywanie, wciąż mocząc ręce
w ciepłej krwi Hakuryuu. Zaryzykował po raz kolejny, ponownie wsuwając opuszki
palców w nacięcia, rozrywając rany, a Hakuryuu znosił to w milczeniu tak długo,
dopóki znowu nie tknął zranień na bliznach. A więc tutaj był jego słaby punkt,
tutaj nie chciał… Wbił z całej siły paznokcie w odsłonięte ciało, ciesząc się
widokiem krwi, która od razu wylała się z rany, a Hakuryuu szarpnął się z taką
gwałtownością, że byłby spadł, gdyby nie przytrzymał go Judal.
–
Mówiłem – zamruczał tamten, mrużąc oczy, samemu przyglądając się licznym ranom.
W jego oczach wyglądało to fatalnie i lepiej, żeby jego zastępca jak
najszybciej odwiedził lekarzy, choć… Musiał przyznać, że sam jeszcze go takim
nie widział, takim rozzłoszczonym, niczym dzikie zwierzę, które znalazło się w
potrzasku. To prawda, że chłopak często pokazywał, na co go stać na froncie,
ale po raz pierwszy widział u niego taką złość i nienawiść, gdy byli poza polem
bitwy.
Uśmiechnął
się kącikiem ust. Nawet taki potrafił być pociągający.
–
Śliczny… Cudowny… – Kouha przesunął dłonie na ramiona Hakuryuu, po czym
przeciągnął paznokciami w dół po wszystkich nacięciach. Haku zawarczał głucho,
napinając całe ciało. Bolało go? Bolało? Chciał, żeby bolało! Żeby cierpiał,
żeby skamlał z bólu i cierpienia, żeby warczał, ale słuchał się jak posłuszny
pies. – Mój piękny… – Pochylił się, przesuwając językiem po skórze i zlizując z
niej krew. Jego wszystkie zmysły aż płonęły, gdy czuł ten zapach krwi, gdy
smakował jej, gdy czuł ją pod palcami.
–
Tak się składa, że mój. – Kouha jęknął ni to z bóli, ni z przyjemności, gdy
Judal szarpnął go za włosy. – Więc się nie rozpędzaj – zamruczał warkliwie,
wciskając mocno twarz Kouhy w skrwawione plecy Hakuryuu. Aż jęknął skrajnie
podniecony na to, poruszając biodrami, wyczuwając, że Judal też reaguje.
Stęknął stłumionym głosem, gdy ten pochylił się i ugryzł go boleśnie w ucho.
Ale wcale mu to nie przeszkadzało. Kochał dawać ból, to było wspaniałe widzieć,
jak ktoś pod nim cierpi, jak jego ciało skręca się w boleści, jak w końcu
zaczyna czuć przyjemność w tym całym cierpieniu, uwielbiał zapach krwi i jej
widok, jak ścieka po jasnej skórze, jak te strumyczki płyną po wszystkich
załamaniach ludzkiego ciała… Ale doświadczanie bólu też nie było złe, było dobre.
Dobre, dobre, dobre. Naprawdę dobre. Pozwalał mu więc na to, prężąc się w jego
ramionach, gdy Judal gryzł i lizał jego szyję i westchnął urywanie, czując dłoń
wsuwającą się w jego spodnie.
–
Judal… – wyszeptał, chcąc się odchylić do tyłu, ale ten mu na to nie pozwalał,
cały czas przyciskając jego policzek do pleców Hakuryuu. Sam już nie wiedział,
czyją krew ma na twarzy, czy chłopaka czy też swoją własną z ran po froncie,
ale to nie było ważne. Oddychał głęboko, zaciągając się jej zapachem, wczepiając
się palcami w ciało znajdujące się pod sobą, gdy czuł palce zaciskające się na
jego męskości. Rzadko kiedy miał okazję do seksu z kapitanem i zazwyczaj raczej
pamiętał mniej niż więcej, ale każdy z tych razów był wspaniały. Mimo to miał
pewność, że ten właśnie będzie najlepszy.
Przymknął
oczy, czując jak Judal zsuwa spodnie z jego bioder i ociera się o niego swoim
kroczem. Nigdy z nim nie dyskutował, jak powinni to zrobić, wiedział zresztą,
że to nie ma żadnego sensu. Kapitan znał się na swojej robocie, więc ulegał mu
na tym polu, pozwalając robić ze sobą, co ten uznał za słuszne. Może właśnie
dlatego wolał Hakuryuu? Dlatego, że ten mu na to nie pozwalał?
Drgnął,
gdy ciało pod nim szarpnęło się i mimowolnie uchylił powieki. Aż serce mu
mocniej zabiło, gdy patrzył, jak Judal sięga ręką do ran, smarując sobie krwią
palce, po czym wraca nią do jego bioder.
Jęknął
głośno, wszczepiając się mocniej paznokciami w ciało Hakuryuu. Ten tylko wydał
z siebie kolejny niski pomruk.
–
Możecie tego nie robić na mnie? – warknął i Kouha z lubością wyczuwał, jak drga
i odnosił wrażenie, że to wcale nie z bólu, a po prostu z potrzeby ulgi.
Hakuryuu nie lubił bólu, wiedział, że nie daje mu on ulgi takiej, jak jemu, jak
innym ludziom. Nigdy nie wnikał, co wydarzyło się w jego życiu, po prostu
uwielbiał to, że jest taki odporny, że mimo iż tak przepięknie krwawił, nadal
tego nie przerwał, po prostu mu pozwalał, w tych ranach...
–
Czemu? Tak jest idealnie – odezwał się Judal, mocniej naciskając na głowę
Kouhy.
–
Judaaaal – wyjęczał, poruszając biodrami, by poczuć jego palce bardziej, jego
skrwawione palce bardziej w sobie... Rozdygotało go na samą myśl, na świadomość
tego, że ma na sobie tyle krwi. Że jest od niej cały brudny.
Westchnął
przeciągle, gdy Judal wsunął je w końcu w jego wnętrze, od razu dwa, nie
cackając się z nim. Mruknął cicho i uniósł wyżej biodra, chcąc poczuć je
głębiej, aż drżąc z przejęcia, gdy uświadomił sobie, że ma w sobie krew
Hakuryuu. Nie tylko mógł jej dotykać, smakować, zaciągać się jej zapachem czy
po prostu patrzeć, mógł ją mieć w sobie, mógł rozkoszować się łaskoczącym
odczuciem, gdy spływała mu po udach. Poruszył się niespokojnie i wyprężył się,
gdy jego dowódca wysunął i ponownie wsunął palce. I jeszcze raz. I jeszcze.
Rozkoszował się tym, jęcząc cicho, wbijając paznokcie w żebra leżącego pod nim
chłopaka, dysząc ciężko w okolicach jego łopatek.
–
Hakuryuu… – wyszeptał, przesuwając językiem po zakrwawionych wargach.
–
Czyje imię jęczysz? – warknął Judal, a Kouha krzyknął cicho i zadrżał, gdy ten
puścił jego włosy i uderzył go w bok uda, wcale nie siląc się na delikatność.
Docisnął mocno palce w jego wnętrze i chłopak aż zakwilił, bezwstydnie
wypychając biodra w jego stronę.
–
Bo mi dobrze z jego krwią! – wyjaśnił jękliwie, cały rozedrgany, zwłaszcza gdy
Judal nasmarował też drugą dłoń, znowu dociskając jego głowę do poranionych
pleców. Niedobrze, jeszcze chwila i krew zacznie krzepnąć, nie mógł do tego
dopuścić… Wczepił się palcami obu dłoni w największe zadrapanie na skórze
Hakuryuu i szarpnął, powodując tym u niego gwałtowne drgnienie.
Z
rozkoszą słuchał tego, jak Hakuryuu dyszy ciężko przez nos. A do tego był taki
cudownie napięty i gorący pod nim, cały mokry od krwi. Zamruczał, pocierając o
niego policzkiem i zaraz krzyknął przeraźliwie, gdy Judal bez zbędnych
ceregieli wszedł w niego gwałtownie. O tak, Judal nigdy się nie patyczkował,
nigdy nie silił się na żadne delikatności i Kouha doskonale to wiedział, to
właśnie dlatego seks z nim był taki dobry.
Przez
moment obaj oddychali głęboko, próbując zapanować nad tą… rozdzierającą wnętrze
rozkoszą. Kouha nie umiał inaczej nazwać tego, co się działo z ciałem, gdy
szukało się ulgi po kolejnym froncie. Po tym zabójczym trybie w jakie wchodziło
ciało. Ta rozkosz, która się pojawiała, właściwie rozrywała od środka, była
taka potężna, taka silna, że pragnęło się tylko gwałtownej i mocnej ulgi.
Judal
pchnął biodrami i Kouha zajęczał w plecy Haku, muskając je ustami. Tak, właśnie
o to chodziło, właśnie o to. Krew i seks, właśnie tak. Jego całe ciało aż
dygotało z emocji i bólu. Z zachwytu nad tym wszystkim. Judal był bezlitosny,
gdy wbijał się w niego tak gwałtownie, gdy dawał mu tę bolesną przyjemność,
tak, że Kouha chciał jeszcze więcej, i jeszcze, nie miał dosyć, on nigdy nie
miał dosyć tego szaleństwa, nigdy.
Nie
przejmował się faktem, że robią to na czyiś plecach, że uprawia seks z jednym
facetem, wczepiony rękoma w tego drugiego. To był Hakuryuu, sam fakt, że mógł
być przy nim, że mógł go dotykać, na niego patrzeć, działał na niego
wystarczająco. Wiedział, że może sobie pozwolić na tylko tyle i aż tyle, że
więcej zawsze będzie poza zasięgiem jego rąk, już Judal się o to postara. Mimo
wszystko to, co miał w tej chwili, było aż nadto wystarczające.
Jęczał
ciche, błagalne prośby i aż zadygotał, gdy kapitan znowu nabrał krwi na dłoń,
tym razem zaciskając ją na jego męskości. Wyszeptał cicho jego imię, wtulając
się w plecy Hakuryuu, co jakiś czas liżąc delikatnie jego rany, raz po raz wsuwając
język w zagłębienia, smakując tego cudownego aromatu. Nie potrzebował wiele,
właściwie mógł powiedzieć, że chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się skończyć
tak szybko, ale to nieistotne – z cichym krzykiem skończył w dłoni Judala,
dysząc ciężko, rozluźniony i tak spokojny, jak już dawno się nie czuł.
–
Kurwa mać – usłyszał warknięcie Hakuryuu i pewnie by zachichotał, gdyby Judal
nie pchnął mocno biodrami, wyrywając w nim kolejny, cichy krzyk. – Jeżeli
spuściłeś mi się na plecy, to już po tobie.
–
Gorzej już i tak nie będziesz wyglądał – wysapał Judal z szerokim uśmiechem,
pochylając się nad Kouhą i łapiąc zębami skórę ramienia Hakuryuu. Kouha roześmiał
się cicho, całując delikatnie jego plecy absolutnie szczęśliwy i podekscytowany
tym, że mógł to w końcu zrobić, że Hakuryuu mu pozwolił, że mógł z nim dać
upust swoim pragnieniem. Był idealny, cudowny, chciałby tak jeszcze raz, jeszcze raz tak wytrącić go z
równowagi, sprowokować, znaleźć granicę jego bólu, bo mimo wszystko miał
wrażenie, że i tak nawet jej nie musnął,
że Hakuryuu jeszcze wiele by wytrzymał. Naprawdę wiele. Chciałby sprawdzić jak
wiele, chciałby to zrobić, chciałby być tym, który go złamie, który...
Krzyknął,
gdy Judal przyspieszył swoje ruchy, biorąc go naprawdę mocno, właściwie
brutalnie i odrywając go tym samym od własnych myśli, od pragnienia, które na
nowo zaczynało się w nim tlić. Ból, jaki Judal sprawiał mu z każdym pchnięciem
skutecznie krępował jego instynkty, łagodził je, karmił go nim, jak oszalałego
z głodu. Czuł, że boli go twarz, którą wciska mu w plecy, która była taka
pokaleczone, czuł paznokcie wbijające mu się w skórę głowy, wyrywane włosy,
czuł dotkliwy ból tam, na dole, gdy Judal nie zważał na delikatność, jakby
doskonale wiedział, czego Kouha chce właśnie tak mu się nadstawiając. Mógłby
już zawsze smakować krwi Hakuryuu i być brany w taki sposób przed Judala.
Westchnął
przeciągle, gdy Judal doszedł w nim z niskim jękiem, opierając się o jego plecy
dłonią. Zamruczał, samemu oddychając ciężko, wsłuchując się w niespokojny
oddech Hakuryuu i w ciche przekleństwa Judala, który teraz próbował wytrzeć
zakrwawione ręce w jego spodnie. Było mu dobrze, mógłby już iść spać, był taki
rozleniwiony, że najchętniej by się zwinął między tą dwójką i totalnie
odpłynął. Dlatego nic go nie przygotowało na to, że Hakuryuu gwałtownie się
szarpnął, zrzucając ich ze swoich pleców tak, że wylądował na podłodze. Jęknął
z mieszaniny bólu i zaskoczenia, patrząc na niego z niezrozumieniem, ale to nie
w niego był wbity wzrok pełen lodowatej złości.
–
I czego zaraz do mnie? – parsknął Judal, patrząc na niego ze zblazowanym
uśmiechem, jakby nic sobie nie robił z poirytowania chłopaka.
–
Kouha – warknął Hakuryuu, chociaż nawet na niego nie spojrzał. – Wyjdź.
–
Ale… – zaczął powoli, mając szczerzą ochotę popatrzeć, jak ich kapitan obrywa.
A był pewien, że tak będzie, że właśnie jemu się dostanie za ich słodką chwilę
zapomnienia. Może w ten sposób Hakuryuu odreagowywał najlepiej?
–
Wynocha – powtórzył z naciskiem i chłopak mimowolnie aż zachichotał. Będzie się
działo.
I
w sumie żałował, że go posłuchał, gdy parę minut później stał pod prysznicem,
spłukując z siebie całą zaschniętą krew, pocierając energicznie włosy. Ochrypłe
wrzaski Judala było słychać aż tutaj, a te najbardziej przejmujące były zaraz
tłumione głośnym trzaskiem czy odgłosem ciała uderzającego o ziemię. Nie wiedział,
co się tam dzieje, choć miał kilka pomysłów, ale aż uśmiechnął się wesoło na
myśl, że jutrzejszy dzień będzie pełen spokoju. Ich kapitan z całą pewnością
nie będzie w stanie chodzić.
Alibaba
upił trochę z butelki, czując, jak każdy łyk sprawia, że pali go w gardle.
Alkohol spływał po przełyku, osiadając się gorącem w żołądku, lecz nawet to nie
było w stanie dostatecznie pozbawić go napięcia, jakie czuł. Miał nawet
wrażenie, że im więcej pije, tym gorzej się czuje. I to bynajmniej nie dlatego,
że był pijany. Odwrotnie wręcz, pił, będąc przeraźliwie świadomy, chociaż tak
bardzo chciał, żeby stało się z nim… cokolwiek. Cokolwiek, co będzie w stanie
wyrwać go z tego odrętwienia. Zerknął kątem oka w bok, dostrzegając Morgianę,
która w milczeniu przysiadła koło niego.
Radziła
sobie? Coś ją dręczyło? Potrzebowała ujścia? Nie wyglądała. Nie wyglądała jak
człowiek, który potrzebuje sobie z czymś poradzić. Jej twarz był kamienna jak
zawsze, ona cała zdawała się być tak samo czujna, jak na co dzień, jakby w
każdej chwili spodziewała się ataku. Jednak im dłużej siedziała koło niego, tym
zaczynało do niego docierać jej milczące napięcie. Siedziała sztywno, jakby
połknęła kij i mocno ściskała dłonie kolanami. Dlatego że się trzęsły, czy
dlatego że tak bardzo chciała kogoś zabić? Żadna z tych opcji by go nie
zdziwiła. Ciekawe, jak sobie radziła, jak sobie poradziła z pierwszym frontem.
Pomagał jej seks tak jak większości tutaj? Na jej miejscu pewnie nie szukałby
żadnego partnera w tym oddziale, raczej wątpił, czy jest tutaj ktoś, kto
potraktowałby ją jak kobietę.
Upił
kolejny łyk, czując, jak żołądek z obrzydzeniem podjeżdża mu do gardła. Ile
jeszcze będzie w stanie pić? Podał bez słowa butelkę Morgianie. Ta spojrzała na
niego, unosząc brwi.
–
Bierz – mruknął i dziewczyna z wahaniem wzięła ją od niego, by po chwili upić
sporego łyka. Zacisnęła zarówno powieki jak i usta, przełykając ciężko i to był
pierwsza… cóż, ludzka reakcja, jaką u niej widział.
Oboje
spojrzeli w stroną wspólnej stołówki, z której z hukiem wypadł… Olba. Chłopak
właściwie na czworaka znalazł się na zewnątrz i nawet z większej odległości
Alibaba widział, jak szarpią nim torsje. Jeden ze starszych w oddziale,
Sharrkan, o ile dobrze pamiętał, coś do niego mówił, chociaż ten raczej nic z
tego nie rozumiał. Alibaba coś o tym wiedział. Dlaczego zatem nie wstał, nie
podszedł, nie pomógł Olbie? Dlaczego nie zajął się nim, pozwalając temu
drugiemu, by podniósł chłopaka z ziemi i odprowadził go do pomieszczeń
sypialnych? Nie czul się na siłach. Jeżeli sam nie był w stanie uporać się ze
swoimi problemami, to nie powinien wyskakiwać z pomocą przy cudzych.
Spojrzał
na swoje opatrzone dłonie. Nacięcie, które zrobił mu Kouha, wciąż pulsowało
tępym bólem. Nie było to już jednak tak dotkliwe i sam nie wiedział, czy to
dobrze, czy to źle. Bardzo chętnie skupiłby się na swoich obrażeniach, gdyby
pomogło mu to odwrócić uwagę od tego bajzlu, jaki miał w głowie. Widział, że
Morgiana przygląda się jego rękom, ale nie powiedziała ani słowa, w końcu
oddając mu butelkę z wódką. Racja, alkohol do niej nie pasował, zdał sobie
sprawę, przenosząc wzrok na jej twarz. Nie wyglądała na kogoś, kto tego
potrzebował czy odnajdował w tym ulgę. Czy tylko on był taki żałosny, że musiał
uciekać od swoich problemów w ten właśnie sposób?
Odwrócił
wzrok, jakoś nie mając ochoty patrzeć jej w oczy, nie kiedy spoglądała na niego
tak badawczo, tak taksująco, jakby znała wszystkie jego sekrety. Nie miał
ochoty jej się zwierzać, nie tego szukał. Ale jej milczące towarzystwo w pewien
sposób podnosiło go na duchu.
–
Masz ochotę na sparring? – zapytała w końcu i aż zamrugał, zdziwiony
propozycją. Nie czuł się na siłach, by z nią teraz walczyć, chciało mu się
rzygać, w dodatku alkohol robił swoje i był pewien, że przewróciłby się przy
większym zamachu, a nie zamierzał się przy niej tak ośmieszać.
–
Innym razem – mruknął, patrząc niewzruszenie, jak przy stołówce robi się małe
zamieszanie, tak jakby impreza miała przenieść się na zewnątrz. Jeszcze tego
brakowało, chciał posiedzieć w ciszy i spokoju, bez tych rozwrzeszczanych
kretynów.
Morgiana
kiwnęła tylko głową, wstając i odchodząc. Alibaba patrzył za nią dłuższą
chwilę, jak nie reaguje na żadne zaczepki, jak po prostu idzie na pole
treningowe. Może ona musiała tak? Może wysiłkiem rozładowywała swoje emocje?
Może też powinien tego spróbować, zamiast zastanawiać się nad tymi wszystkimi
bzdurami, o jakich gadał mu Kouha.
Potarł
palcami nacięcie jakie mu zrobił, czując, że przewala mu się w żołądku. Potrafiłby
tak? Potrafiłby się skrzywdzić? Sam siebie? Potrafiłby pokonać tę… tę barierę?
Nacisnąć tak mocno, na tyle mocno, by się zranić? Wyjął przypięty do paska nóż
sprężynowy i rozłożył go, przyglądając się przez chwilę ostrzu. Dałby radę? Tak
po prostu… po prostu przyłożyć i nacisnąć?
Szlag,
nad czym on się zastanawiał, no nad czym?
Prychnął
sam na siebie, składając nóż i ściskając mocno w pięści, oparł na dłoni brodę,
przyglądając się, jak jego współtowarzysze hałasują przed stołówką. Chyba musi
się przyzwyczaić do takich widoków. Chociaż może to i lepiej. Może to dobrze,
że właśnie tak radzą sobie z frontem. Gdyby każdy chciał robić to tak, jak
Kouha, wojsko z pewnością traciłoby połowę żołnierzy nie ruszając się nawet z
obozu.
Oparł
policzek na drugiej dłoni, otwierając znowu nóż i patrząc na niego. Spróbuje.
Tylko raz, żeby potwierdzić, że to nie jest dla niego i że absolutnie nie
znajduje w tym żadnego ujścia. A potem schowa ten nóż, wstanie i pójdzie
wyśmiać Kouhę, mówiąc mu, że się mylił. Że nie wie wszystkiego, że Alibaba jest
ponadto. Tak mu powie i szlag niech trafi wszystko, co ten miał dla niego w
odpowiedzi.
Wziął
głęboki wdech i przytrzymał powietrze w płucach, gdy wolno przejechał nożem po
swojej dłoni. Przyjrzał się nacięciu i skrzywił się nieznacznie. Było
delikatne, nawet nie krwawiło, ledwie draśnięta skóra. To nie był żaden dowód,
nic, co by świadczyło, że w ogóle próbował. Odetchnął więc i spróbował
ponownie, tym razem mocniej przyciskając nóż.
A
potem zacisnął zęby i użył do tego siły.
Fakt,
że był nieco już zamroczony alkoholem sprawił, że wystraszył się tylko trochę,
widząc krew spływającą powoli po jego ręce, schodzącej na nadgarstek i kapiącej
na trawę. To nie było nic wielkiego. Nic takiego przecież. I już się miał
roześmiać, już miał pokręcić głową, że jest idiotą, że przecież to było
oczywiste, że tak będzie, że nie był tak słaby. Dlaczego więc chciało mu się
tak płakać? Nie, nie płakać. Chciało mu się wyć, chciało mu się krzyczeć
rozpaczliwie, gdy tak patrzył na własną krew broczącą z rany. Ale cholera,
przecież sam to sobie zrobił! Chciał tego! Nie chciał? Sam już nie wiedział,
gdy wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w swoją dłoń, czując, że mimo
wszystko ogarnia go takie przyjemne odrętwienie, taki chłodny spokój. Przymknął
oczy i odchylił się nieco do tyłu, sadowiąc się wygodniej i po prostu starając
się wyciszyć. Musi się uspokoić, musi wziąć się w garść. Spróbował i… i było
dobrze, tak? Nie oszalał jeszcze, nie sfiksował jak Kouha, było dobrze!
Uchylił
powieki i znowu spojrzał na nacięcie, zagryzając wargę. Było dobrze? Co on w
ogóle mówił? Jak miało być dobrze, jak miało mu być dobrze z tym wszystkim?!